Zakaz importu wina nie pomógł. Po tym jak Czarnogóra zdecydowała o akcesie do NATO władze Rosji postanowiły najwyraźniej przystąpić do kontrnatarcia. Najpierw tradycyjnie, podobnie jak w przypadku Gruzji w swoim czasie, zakazano importu niektórych czarnogórskich produktów, w tym wyrobów alkoholowych.Teraz na cel wzięto czarnogórską turystykę. Kontrolowane przez Kreml media zaczęły pisać o tym, że kraj ten stał się centrum handlu seks – niewolnicami, oraz znaczącym punktem przerzutu narkotyków i broni, zaś były premier pierze pieniądze albańskiej mafii i handluje narządami. Jednym słowem groza. Zdaniem władz Rosjanie najlepiej zrobią, jeśli odwołają swoje urlopy w tym kraju i pojadą, gdzie? Oczywiście na Krym.

Rosyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych wydało komunikat, w którym pojawiają się stwierdzenia o panującej w Podgoricy „antyrosyjskiej” histerii. Jej przejawem ma być oczywiście posadzenie przez Czarnogórców na ławie oskarżonych (na razie zaocznie) dwóch rosyjskich obywateli – Popowa i Sziszmakowa, podejrzewanych o uczestnictwo, a może nawet kierowanie, nieudaną próba przewrotu, która miała powstrzymać ten kraj przed akcesem do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Teraz przyszedł czas na sankcje gospodarcze i destabilizację gospodarki tego niewielkiego bałkańskiego kraju, dla którego dochody z turystyki stanowią 20 % PKB, zaś rosyjscy turyści ¼ wszystkich przyjeżdżających. Na razie starania Moskwy przynoszą efekt odmienny od oczekiwań – liczba rosyjskich rezerwacji wzrasta, miast spadać. Bezpłatna kampania reklamowa czarnogórskiej destynacji, tak przynajmniej uważają proszeni o komentarz przez Radio Svoboda specjaliści, tylko zwiększa zainteresowanie urlopem w tym kraju. Chyba, że władze uciekną się do, zakazu lotów czarterowych, ale na to na razie się nie zanosi.

Czarnogóra to nie jedyny bałkański kraj, który Moskwa uważnie obserwuje. Innym jest Macedonia, mająca od końca ubiegłego roku, tj. od wyborów parlamentarnych, spore problemy z uformowaniem stabilnej większości parlamentarnej. Wybory wygrali konserwatyści Nicoli Gruewskiego, ale mieli zbyt małą przewagę nad opozycyjnymi socjaldemokratami, aby móc utworzyć większość. W takiej sytuacji języczkiem u wagi stała się postawa partii mniejszości albańskiej, która jest gotowa współtworzyć rząd, ale pod jednym warunkiem – język albański, którym posługuje się 1/3 mieszkańców kraju stanie się drugim językiem urzędowym. Poszli na to socjaldemokraci zawierając z Albańczykami porozumienie w wyniku, którego przedstawiciel partii mniejszości wybrany został przewodniczącym parlamentu. To wywołało pod koniec ubiegłego tygodnia burzliwe demonstracje, tłum wdarł się do budynku parlamentu, gdzie pobito kilku deputowanych, w tym i przywódcę socjaldemokratów. Wcześniej konsternację na Zachodzie wywołała decyzja prezydenta Iwanowa, który odmówił socjaldemokratom powierzenia misji tworzenia rządu, mimo, że ci po umowie z Albańczykami, mają 67 głosów w 120 osobowym parlamencie. Negatywne komentarze na ten temat płynące z Brukseli, skłoniły z kolei rosyjski MSZ do wydania komunikatu, w którym pojawiają się stwierdzenia o niedopuszczalnych próbach ingerencji w wewnętrzne sprawy tego bałkańskiego kraju, których celem jest „przekształcenie kraju w tzw. tirańską platformę”. Rosjanie od pewnego czasu lansują tezę, że Zachód inicjuje zabiegi Albańczyków, będących mniejszością w krajach bałkańskich, starających się o poprawę swej sytuacji i dąży w ten sposób do realizacji „projektu wielkiej Albanii”. Te stare, jeszcze z czasów sprzed I wojny światowej tezy, mają, jak można się domyślać, skłonić Słowian bałkańskich do orientowania się na Moskwę, może za pośrednictwem Serbii. W Belgradzie rządzi uchodzący za przyjaciela Rosji, prezydent Aleksandar Vučić. Ale w tym wypadku, niezależnie od panującej w Serbii powszechnie prorosyjskiej retoryki, Rosjanie mogą się pomylić. Tak przynajmniej uważa Maksim Samorukow, z moskiewskiego Centrum Carnegie. Jego zdaniem Vučić nie zrezygnuje z zabiegów o to, aby jego kraj stał się członkiem Unii Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckiego.

Moskwa nie zwraca uwagę na prawa obywatelskie mniejszości albańskiej, przesyłając słowa wsparcie i otuchy „słowiańskim braciom”. Zupełnie inaczej niż w przypadku państw nadbałtyckich. Tutaj optyka się zmienia i to o 180°. Ostatnio minister Ławrow, publicznie w wywiadzie dla szwedzkiej gazety Dagens Nyheter, po raz kolejny poruszył problem obowiązujące od początku lat 90-tych w Estonii i na Łotwie regulacje, które pozbawiają rosyjskojęzyczną mniejszość pełni praw obywatelskich. Choć w wyniku emigracji i naturalizacji problem jest dużo mniejszy niźli kilkanaście lat temu (w Estonii dotyczy 80 tys. osób, na Łotwie 240 tys.) Rosjanie stale podnoszą tę kwestię. Tam gdzie nie ma rosyjskiej mniejszości (Litwa), problemem w ułożeniu wzajemnych relacji jest, co innego – niewdzięczność rządzących tym krajem „chorych ludzi”, jak się wyraził biegły w dyplomatycznym języku minister Ławrow. O co idzie tym razem. O to, że Litwini występują z roszczeniami pod adresem Moskwy o wypłatę odszkodowania za lata sowieckich rządów, nazywanych przez nich okupacją. Żądają wypłaty 185 mld euro, tylko, za co, dziwi się biedny minister, „może za to, że zbudowaliśmy tam przemysł, modernizowaliśmy ich gospodarkę, inwestowaliśmy w nich licząc na głowę mieszkańca sporo więcej niźli bezpośrednio w Federacji Rosyjskiej? Uważam, że to ludzie z niesprawną psychiką”.

Teraz już wszystko jasne – Rosjanie (ZSRR) budowali swe imperium, nie pytając nota bene nikogo o zdanie, po to, aby modernizować gospodarki opanowanych krajów.

Ale tak samo jasne jest, przynajmniej dla rosyjskich komentatorów, że zaczynająca się właśnie w Soczi wizyta niemieckiej kanclerz nie przyniesie przełomu. Ich zdaniem stanowiska stron są zbyt odległe, zaś premier Merkel ze względu na sytuację przedwyborczą nie wykona żadnych zwrotów. Jest zresztą, w dość zgodnej ocenie Rosjan, zwolenniczką antyrosyjskich sankcji, które, z tą myślą już się w Moskwie oswojono, nie zostaną złagodzone ani tym bardziej odwołane. Rosjanie spodziewają się, że rozmowy dotyczyły będą trzech spraw – sytuacji w Syrii, na Wschodzie Ukrainy oraz ewentualnych prób wpływania Moskwy na niemieckie wybory. O tym, że tematem będzie Syria świadczyć ma zakończona właśnie wizyta niemieckiej kanclerz w Arabii Saudyjskiej, przy czym taka kolejność wizyt nie skłania ich ku myśli, że Berlin zajmie przychylne im stanowisko. W Berlinie poinformowano, że prócz Syrii tematem rozmowy będzie też sytuacja w Libii. Trwają intensywne negocjacje na najwyższym poziomie. Wieczorem, już po zakończeniu rozmów z Merkel, Putin ma odbyć telefoniczną rozmowę z Donaldem Trumpem.

Rosjanie realistycznie też oceniają siłę „oręża ekonomicznego”. W wydawanym przez moskiewskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych periodyku poświęconym polityce międzynarodowej ukazał się artykuł profesora Zarickiego poświęcony ekonomicznej stronie współpracy niemiecka – rosyjskiej. Otóż wzajemna wymiana handlowa spada od czterech lat – z niemal 81 mld dolarów zmniejszyła się do poziomu poniżej 50 mld. Tym samym, gdyby patrzeć na wszystko z punktu widzenia ekonomii, Niemcy są najbardziej poszkodowanym w wyniku sankcji i kontr-sankcji, krajem europejskim. Ale nie zmieniają swego nastawienia, co więcej utwierdzają się w przekonaniu o słuszności obranej drogi. Zaricki przywołuje badania ankietowe, przeprowadzone w środowisku niemieckich przedsiębiorców. 52,1 % top – managerów z tego kraju popiera przedłużanie sankcji i tylko 13 % jest im zdecydowanie przeciwna. Media lubią nagłaśniać zdanie tych, którzy nawołują za ich zniesieniem, głównie z firm mających w Rosji swe oddziały i przeżywających trudne czasy, ale nie zmienia to faktu, że w kwestii antyrosyjskich sankcji panuje w Niemczech dość zgodny konsensus. Inną sprawą jest ocena ich skuteczności. I tu Merkel będzie starała się wywrzeć na Putinie presję obiecując ich złagodzenie w zamian za realizację umowy z Mińska. Ale chyba raczej bez skutku.

Straszny cios zadał ostatnio Rosji Booking.com, tak przynajmniej uważają władze w Kijowie. Otóż po protestach specjalnej prokuratury pod adresem portalu, miał on się, ponoć zgodzić, na zamieszczanie adnotacji przy obiektach znajdujących się na terenie półwyspu, iż jest on częścią Ukrainy. Rosjanie tego nie potwierdzają. Jedno jest pewne, orężem w polityce międzynarodowej, by nie rzec wojnie hybrydowej, staje się na naszych oczach turystyka.

Marek Budzisz/salon24.pl