Tomasz Wandas, Fronda.pl: Jesteś misjonarzem, posługujesz w Boliwii. Jak się tam pracuje? Co dokładnie robisz?

Marek Sacha, absolwent teologii na Uniwersytecie Jana Pawła II w Krakowie:

Praca, a dokładniej posługa, bywa momentami trudna lecz piękna.

Dlaczego jest trudna?

Trudna z kilku powodów: zaczynając od gorącego klimatu (który akurat ja lubię, ale należę raczej to wyjątek wśród Polaków), poprzez różne niebezpieczeństwa (mówię tu raczej o zwierzątkach chyba, ale też zdarza się, że podczas prowadzenia pojazdu -zwłaszcza nocą-spotykasz jeżdżące bez oświetlenia samochody, czy motory w których ich kierowca jest „pod wpływem”), widok wielkiej biedoty fizycznej, ale też i tej duchowej; dotykając poniekąd samotności, braku rodziny, bliskich czy „naszych” polskich zwyczajów jest czasem trudny do zniesienia. Czasami trud też polega na tym, że dwoimy się i troimy a odzew bywa różny, nie koniecznie pozytywny. Trzeba jednak robić swoje! Można by pewnie jeszcze kilka trudności wymienić, ale przejdę do piękna: to ogrom radości i satysfakcji na widok uśmiechniętych twarzy boliwijskich; osobiste spełnienie i przeświadczenie, że czuję się tutaj potrzebny i, że jest to sprawa Boża; wiele rozmów z tutejszymi mieszkańcami; ich kultura, zwyczaje, zachowanie, stroje czy jedzenie, poznawanie nowych ludzi i miejsc, i tak dalej. Można by wymieniać w nieskończoność.

Jaki jest Twój główny obowiązek?

Pierwszym moim zadaniem jest bycie sekretarzem (tutaj łączą się setki małych i większych spraw, obowiązków, prac i posług, które spełniam dla lub z księdzem biskupem), jestem kierowcą (tu zaś mam na koncie już jakieś 5 tysięcy kilometrów w zaledwie 3/4miesiące – dystanse są ogromne), a także ceremoniarzem tutejszego biskupa w mieścinie o nazwie Concepción, która liczy około 10 tysięcy ludności. Obok tego pracuję jako księgowy i recepcjonista (gdyż mamy kilka pokoi na wynajem), bywam i kucharzem, jak trzeba to i budowlańcem (zwłaszcza przez ostatni miesiąc: pomoc w budowie ogrodzenia i wieży kościelnej), „doglądaczem i opiekunem” całego domu biskupa i katedry (warto dodać, że jest to zabytek wagi światowej wpisane na światową listę UNESCO, tzw. Redukcje jezuitów z XVII/XVIII wieku – warto poczytać na własną rękę), przewodnikiem. Prowadzę spotkania grupy chóru i lektorów, czasami młodzieży i ministrantów, otwieram i zamykam kościół, śpiewamy z siostrami podczas mszy świętej i nabożeństw, wkrótce mam dawać krótkie konferencje w lokalnym radiu i dziesiątki innych spraw czy spotkań. Nie da się opisać mojego typowego dnia, bo często jest on zależny od harmonogramu dnia biskupa (innego typu zajęcia miałem od połowy stycznia do połowy marca, gdy ksiądz biskup ze względów zdrowotnych musiał wyjechać do Polski). Zawsze gdy wracamy w nocy po całym dniu, czy dniach pracy i posługi na terenie Wikariatu Apostolskiego (nie jesteśmy diecezją, teren Wikariatu jest równy prawie 1/3 terenu Polski! Także proszę sobie wyobrazić dystanse, a pracuje tutaj tylko 25 księży) i gdy widzę drzemiącego obok mnie biskupa – który ma już swój wiek i „swoje na karku” – to pojawia się uśmiech na mojej twarzy, uśmiech i zadowolenie, pomimo ogromnego zmęczenia, że właśnie w taki sposób mogę podlewać to Królestwo Niebieskiego tutaj na ziemi. Być takim pomostem, pomocnikiem. Fakt nie stoję na pierwszej linii (kazań z ambony nie głoszę, no może z wyjątkiem jednego dosłownie, gdy księża mieli rekolekcje), ale ktoś musi być i na drugiej linii frontu i tam „spełniać wyznaczoną robotę”.

Co spowodowało, że zechciałeś wyjechać na misje? Dlaczego akurat tam?

Już od dzieciństwa słyszałem wiele o misjach. W mojej tarnowskiej parafii było dwóch misjonarzy, którzy gdy przyjeżdżali na urlop to zawsze wiele opowiadali. Być może wtedy zasiało się to nasionko, które przypowieściowo musiało obumrzeć, aby teraz wydać owoce. Ale wtedy było tylko zamiłowanie do hiszpańskiego. Dopiero po pierwszym roku studiów pojawiła się pierwsza realna możliwość wyjechania na miesięczny staż do Boliwii. Stało się to rzeczywistością w wakacje 2012 roku. Skorzystałem ucząc się pilniej języka i nigdy tej decyzji nie będę żałował. To właśnie wtedy i tam w Boliwii „wszystko się zaczęło”; choć od tamtego czasu moje życie zaczęło toczyć się pod górkę. Od tamtej chwili z bardzo dużą częstotliwością myślałem, że kiedyś tam chcę wrócić. Zresztą obiecałem to pewnie przypadkowo spotkanym boliwijskim osobom! Jednak obiecałem. Później była jeszcze jedna, już prywatna podróż do Boliwii, w 2014 roku. To właśnie wtedy podczas jednego ze spotkań z tutejszym biskupem (bp. Antoni Reimann) rysowaliśmy w wyobraźni plany wolontariatu. „Ale najpierw skończ studia” – do dzisiaj słyszę te słowa biskupa Antoniego, który w Boliwii posługuje już 34lata. Jak radził tak zrobiłem i dokładnie dwa lata później ląduję tutaj już po raz trzeci, tylko tym razem z biletem w jedną stronę.

Kierunek był raczej znany i pewny (z pewną dozą ostrożności podchodzę do kompletnie nowych miejsc). Decyzja bardziej polegała na tym kiedy i na ile… Cały proces podejmowania decyzji to był etap (trwający praktycznie dwa lata, a może cztery lata), jednakże najważniejszy był ostatni rok: najpierw ogłoszenie pomysłu wyjazdu rodzinie, później długie miesiące myślenia i rozeznawania (również w tym udział ma mój pobytu w Taize we Francji, gdzie Pan dał mi pewne potwierdzające znaki, których nie zapomnę do końca życia) i na końcu Światowe Dni Młodzieży i słowa Papieża Franciszka „wstańcie z wygodnej kanapy swojego życia”. Wstałem, rzuciłem pracę i praktycznie wszystko co miałem w Polsce i pojechałem. I nie żałuję!

Od jak dawna tam jesteś? 

Na ziemi boliwijskiej wylądowałem 29 listopada 2016 roku.

Czy znałeś Helenę Kmieć? 

Śp. Helenę miałem poznać mniej więcej w połowie lutego. Razem z jednym misjonarzem i księdzem biskupem z diecezji tarnowskiej (który miał przylecieć) mieliśmy się udać na poświecenie ochronki w której posługiwały dziewczyny.

Podobno, człowiek który ją zabił przeszedł nawrócenie, czy to prawda?

Trudno, a raczej niemożliwe jest, zobaczyć duszę/serce człowieka. Ale coś w tym jego nawróceniu może i jest prawdy (a przynajmniej z zewnętrznych znaków jakie zaczął okazywać morderca). Ufamy. W dniu w którym policja przywiozła go na miejsce zbrodni, aby dokonać rekonstrukcji wydarzeń (10 marca), byłem kilkanaście metrów od tego miejsca, w domu sióstr Służebniczek Dębickich w Cochabambie. Kilkanaście godzin wcześniej modliłem się zaraz przy wejściu do ochronki (gdyż dalej nie można było wejść). Widziałem z odległości 5metrów pokój i okno przez które wskoczył ów młody człowiek. Nie widziałem go, ale pod koniec przejeżdżał obok mnie w samochodzie. Dużo ludzi się modliło nie tylko za duszę śp. Heleny czy o siły dla jej rodziny, drugiej dziewczyny czy sióstr zakonnych. Myliśmy, że też sporo ludzi modliło się o nawrócenie dla sprawcy i kto wie czy ich modlitwy nie zostały wysłuchane i czy sama Helenka nie wyprosiła tej łaski z nieba. Okazał skruchę, przeprosił, poprosił o różaniec i dobrowolnie chce poddać się każe. Ufamy, że to nawrócenie jest szczere i tak uratował swoją duszę.

Gdy dowiedziałeś się o śmierci Helenki, nie przestraszyłeś się o swoje życie? 

Myślę, że takich chwil nie zapomina się tak szybko, tym bardziej, że łączyło nas sporo: Boliwia, ten sam wiek, czy fakt świeckiego wolontariatu. Ja nie zapomnę tej nocy i poranka (kiedy otrzymałem wiadomość z Cochabamby), kiedy jeszcze mało kto wiedział. Normalnie nie zamykam swoich drzwi, a tym bardziej na klucz, ale właśnie w tę ową noc było inaczej.. Przyszła ogromna burza z deszczem (jakby zapowiedź tego co się miało zdarzyć 650km od mojego miejsca pobytu) i już leżąc na łóżku, tyłem do drzwi przeszła mi przez głowę jedna myśl „gdyby ktoś wszedł, nawet bym tego nie usłyszał”. I choć nie bardzo mi się chciało, to jednak leniwie wstałem i zamknąłem (może po raz piąty w czasie całego mojego pobytu) drzwi na klucz. Jaka była moja reakcja i myśli na poranną i tragiczną wiadomość? To już możecie sobie państwo wyobrazić. Od tamtego dnia zamknąłem ponownie moje drzwi na noc chyba tylko raz alba dwa razy. Czy się przestraszyłem? Było to wydarzenie wstrząsające i tak się czułem przez kilka następnych dni (tym bardziej, że Boliwia naprawdę nie uchodzi za miejsce w którym codziennie ktoś by ginął za wiarę. Jest niebezpiecznie, ale proszę mi wskazać choć jeden kraj w którym jest bezpiecznie na 100%). Ale to minęło po kilku dniach i w jednym z komentarzy pod postem o śp. Helenie na Facebooku pozwoliłem sobie napisać kilka słów (jako, że jestem w tym kraju) w stylu: „każdy kto się decyduje wyjechać, musi – chociaż liczy na szczęśliwy powrót do domu – mieć świadomość, że różnie może się potoczyć. I przed wyjazdem trzeba być tego mniej lub bardziej świadomym”. Ja ufam Bogu. Już nie raz ratował mnie z wielu opresji i niebezpieczeństw, więc będzie co ma być. Dodatkowo od początku tego roku strzeże mnie – albo ja ją, bo jeszcze cały czas jest młoda – przepiękny owczarek niemiecki, który prawie zawsze śpi u moich drzwi (albo przynajmniej tam jest jak się budzę) i szczeka robiąc pozory groźnej ;)

Gdyby ktoś, z naszych czytelników zechciał wyjechać na misje. Co musiałby zrobić? Jakie kroki podjąć, aby wyjechać?

Ja zawszę mówię, że na misje można wyjechać na trzy sposoby: indywidualnie, średnio oficjalnie i bardzo oficjalnie. Pierwsze to oczywiste: umówić się z kimś na „miejscu misyjnym” i załatwiać z nim wszystkie formalności. Drugi stopień to włączyć się/przyłączyć do jakiegoś dzieła/instytucji/organizacji i w ten sposób wyjechać do kraju misyjnego. To poniekąd moja droga, gdyż zostałem posłany (w czasie uroczystej Mszy Świętej pod przewodnictwem biskupa ordynariusza) jako świecki misjonarzy z mojej diecezji, tarnowskiej. Ostatnim etapem jest przejście drogi przez tzw. CFM, czyli Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. Trwa ono mniej więcej rok (razem z praktyką językową w którymś europejskim kraju) i kończy się uroczystym posłaniem na którym jest wiele dostojeństw kościelnych i dużo kamer.

Czy warto być misjonarzem, dlaczego?

Oczywiście, że warto i w każdym nowym tygodniu tutaj w Boliwii o tym się przekonuję. Dać z siebie kawałek życia dla innych. Tak po prostu. Nie licząc w zamian na nic. To przede wszystkim rozwój własnej osoby i w tym samym czasie możliwość pomocy bardziej potrzebującym. Widok ich uśmiechniętych twarzy, zadowolenia, że ktoś „biały”, z tak daleka, rzucił wszystko i przyjechał do nich jest bezcenny. I chcą, żeby tu zostać, a pewnie wiele osób by chciało, aby na zawsze…

Co może zrobić ktoś, kto chciałby pomóc, a nie może wyjechać z różnych powodów?

Tak wiele można zrobić, nawet siedząc za biurkiem w pracy czy tym bardziej leżąc na szpitalnym łóżku i ofiarując swoje cierpienia. Najlepszy przykład to św. Teresa od Dzieciątka Jezusa (patronka misji), która „zamknięta w klasztorze” nigdy (fizycznie) nie udała się do kraju misyjnego. Zatem modlitwa to pierwsza pomoc przede wszystkim. Kolejną sprawą jest osobiste zaangażowanie się w różnego rodzaju ruchy/stowarzyszenia misyjne w swoim środowisku i zachęcanie innych. Jest też – bo bez niej byłoby dużo ciężej – pomoc materialna. Tak wspieranie misjonarzy jak również różnego typu projektów, które przeprowadzamy. Na przykład od kilku tygodni szukam ludzi dobrego serca prosząc ich o pomoc finansową na naprawę samochodu, którym misjonarze jeżdżą na wioski-wspólnoty (wspólnot jest około czterdziestu i niektóre oddalone o około 100km). Od ponad dwóch miesięcy ci ludzie nie widzieli księdza, ani nie przyjmowali sakramentów. Dodatkowo do wymiany pewnej części (niestety drogiej) czeka już od pół roku również samochód biskupa, którym jeździmy. Ponadto mamy wiele pomysłów na wsparcie dzieci (dzisiaj przyszła matka siedmiorga dzieci, której mąż ma problemy z alkoholem. Ksiądz biskup zapłaci za książki dla dzieciaków a ja kupię przybory szkolne), chorych, starszych, chociażby w postaci kupna skrzypiec, ubrań dla naszego zespołu muzycznego itp. Gdyby ktoś był zainteresowany chęcią pomocy tych, czy innych projektów lub wsparcia mojej osoby, proszę o kontakt na mój email: sacholek@interia.pl

Za każdą formę pomocy, tej modlitewnej czy materialnej, z serca dziękuję!

Dziękuję za rozmowę.