Ale zanim wyjaśnię, dlaczego tak uważam, zacznę od krótkiego wyjaśnienia swojego stanowiska. Nie byłem i  nie jestem zwolennikiem nacjonalizmu. I całkowicie zgadzam się z opinią śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który krótko podkreślał, że nacjonalizm opiera się na nienawiści a patriotyzm na miłości. Jestem świadom zagrożeń niesionych przez nacjonalizm (a jednym z nich jest ubóstwienie narodu, które prowadzi krótką drogą do idolatrii). Jestem jednak również świadomy tego, że polski nacjonalizm – szczególnie w latach 30. – był ściśle powiązany z chrześcijaństwem, a jego myśl potrafiła doskonale połączył wątki patriotyczne z obroną interesu narodowego i dziedzictwem chrześcijańskim. Jeden z najważniejszych logików lat 30. XX wieku był ksiądz Jan Salamucha, niewątpliwie ksiądz katolicki i równie niewątpliwie narodowiec (czy, by posłużyć się terminologią Szymona Hołowni, nacjonalista). I już choćby on (a nie tylko) pokazuje, że obie te wartości można łączyć. I że nieprawdą jest teza, że katolik nie może być nacjonalistą, którą zupełnie wprost stawia Szymon Hołownia.

Nieco więcej problemu sprawia pytanie, czy katolik może wznosić okrzyki: Polska dla Polaków. Odpowiedź nie jest prosta, bowiem to zależy od tego, co rozumie przez taki okrzyk. Jeśli miałaby to być forma uznania, że tylko ten, kto ma polskie pochodzenie etniczne (sprawdzane w duchu niemieckim z lat 30.), to oczywiście nie da się tego pogodzić z myśleniem Ewangelii. Ale nic nie wskazuje na to, by tak rzeczywiście myśleli narodowcy, przynajmniej polscy narodowcy. W naszym kraju nośnikiem polskości jest kultura, a nie krew, język a nie pochodzenie. Mamy wielu wspaniałych Polaków z wyboru, a nie z pochodzenia. Wymieniać ich można długo, ale wspomnijmy tylko Mariana Hemara i luterańskiego księdza biskupa Bursche… Nikt nie może im odebrać polskości, tak jak nikt nie kwestionuje polskości Tatarów, Ormian, Karaimów i Żydów również itd. itp. Źródłem ich polskości jest zgoda na przyjęcie pewnego kodu kulturowego, zaakceptowanie wspólnoty wartości Rzeczypospolitej, przyjęcie języka i części (a czasem całości) kultury. I akurat tego można wymagać. Multi kulti, uznanie, że mamy przyjmować – jako państwo – każdego i bez żadnych warunków nie jest chrześcijaństwem, ale politycznie poprawną naiwnością.

A właśnie taki pomysł ma na politykę imigracyjną Szymon Hołownia. On nie ukrywa, że miłość bliźniego może być samobójcza i takiej polityki wymaga od państw. „Co to znaczy: kochaj? Sorry, ale będzie bolało. Otóż to znaczy: bądź gotów wyrzec się wszystkiego, z ziemią, kasą, poczuciem wspólnoty, bezpieczeństwem, dobrobytem i życiem włącznie, dla dobra bliźniego (bo cała reszta to jest pitu pitu a nie żadna miłość)” – oznajmia. I niestety to zdanie, choć takie ładne, nie ma nic wspólnego nie tylko z myśleniem politycznym, ale też z ewangelicznym rozumieniem miłości. Otóż nie jest prawdą, że jesteśmy jako chrześcijanie zobowiązani do wyrzeczenia się wszystkiego, łącznie z życiem. To nie jest miłość bliźniego, bowiem ta, co przyznaje sam Hołownia, jest ograniczona miłością do siebie samego. Nie mam kochać bliźniego bardziej niż siebie samego, ani bardziej niż swoich bliskich. Porządek miłowania (wspomniane ordo caritatis) wskazuje zaś dokładnie, że mam najpierw obowiązki wobec jednych, a dopiero potem wobec drugich. Nie jest więc prawdziwym chrześcijaninem ktoś, kto porzuca zobowiązania wobec żony i dzieci, by zająć się uchodźcami. Nie jest nim ktoś, kto odbiera cały pokarm swoim dzieciom, by dać jej dzieciom innych. Mam obowiązki najpierw wobec swoich bliskich, a dopiero potem wobec innych. I tak to ustawia cała tradycja katolicka.

Jakby tego było mało mam również obowiązki, o których mówi cała tradycja katolicka, wobec Ojczyzny i społeczności, do której należą. Wynikają one z przykazania „czcij ojca swego i matkę swoją” i zawierają obowiązek obrony jej wartości. To właśnie z tego wynika prawo do wojny sprawiedliwej (tak, tak – o takiej wojnie mówi tradycja katolicka, i wcale nie zachęca, by dać się zabić, gdy ktoś przychodzi i chce nam wszystko oddać), a także do budowania granic, nakładania ceł czy obrony własnej tradycji kulturowej. Kościół nigdy nie potępiał takiej obrony, tak jak nie potępiał prawa narodów i społeczeństw do obrony własnej tożsamości czy własnego bezpieczeństwa. Oczywiście można się spierać, czy okrzyki młodych nacjonalistów są wyrazem rozumnej obrony cywilizacji i własnego państwa, ale nie można już się spierać o to, że Polska ma prawo bronić własnej tradycji, także zamykając granice czy jasno wskazując kogo chce do siebie przyjąć, a kogo nie. Na tym polega suwerenność, a także racjonalność polityczna. A obowiązek obrony obu tych wartości nakłada na władzę moralność katolicka.

Oczywiście jako jednostki możemy wybrać heroizm. Ale… - i nie wierzę, by Szymon, którego szanuję i cenię o tym nie wiedział – heroizm może wybrać jednostka dla siebie, ale nie może na niego skazywać innych. Ja mogę oddać swoje życie, ale nie mam prawa oddawać życia mojej córki. Ja mogę zrezygnować z obrony własnej, ale nie wolno mi rezygnować z obrony mojej żony czy moich dzieci, tak jak nie wolno mi rezygnować z obrony ojczyzny. Pięknie wyjaśniał to Władimir Sołowjow, który podkreślał, że nadstawienie swojego policzka jest heroizmem i świętością, ale nadstawienie policzka swoich bliskich to tchórzostwo. I tchórzostwem albo polityczną poprawnością jest także przekonywanie, że nie mamy prawa do obrony własnej kultury, tradycji itd.

Wbrew temu, co sugeruje swoim tekstem Szymon Hołownia wiara to nie tylko cytowanie sigli z Ewangelii, ale także wejście w wielką tradycję ich rozumienia. To zaś, być może w słusznym oburzeniu działalnością jednego księdza, jakoś szczególnie tym razem Szymonowi nie wyszło. Gdyby bowiem chcieć poważnie potraktować jego myślenie, to trzeba by odrzucić Jana III Sobieskiego i bł. Marka z Aviano, potępić wielu papieży, którzy wzywali do obrony Europy przed islamem, a także Polaków, którzy bronili się przed Niemcami. Jeśli bowiem kochać znaczy oddać wszystko, to znaczy, że żołnierze Westerplatte nie kochali, bo zamiast oddać strzelali. Tak wiem, że to populizm, ale niestety dokładnie do takich samych argumentów ucieka się Hołownia.

I na koniec jeszcze jedno. Nie jestem szczególnym fanem duszpasterstwa polegającego na wymachiwaniu Pismem Świętym na manifestacjach, ale nie ulega dla mnie wątpliwości, że po pierwsze młodzi ludzie tam idący potrzebują duszpasterzy (takich, którzy będą prowadzili do Jezusa), tak samo jak młodzież z Woodstocku. I jednym i drugim powinni towarzyszyć kapłani. I jedni i drudzy mają prawo do posługi, i jedni i drudzy mogą się stać (a często już są) chrześcijanami. I wcale nie muszą przestawać być narodowcami czy nacjonalistami (jeśli tylko będą właściwie rozumieć nacjonalizm). W Kościele katolickim jest miejsce i dla nich. I dla takich, którzy – moim zdaniem w znaczącym stopniu błędnie – rozumują jak Szymon Hołownia.

Tomasz P. Terlikowski