W tym roku mija 70. rocznica wyzwolenia największego miasta na północy Rosji, które  przez ponad dwa lata było niemal całkowicie odcięte od świata, płacąc wysoką cenę za propagandowe posunięcia Stalina w czasie II wojny światowej.

Gdy za Bugiem uśpiony niedźwiedź zbudził się na wiosnę i zaczyna znów prężyć muskuły, gdy na nowo poznaje się historię największego konfliktu militarnego w dziejach ludzkości, człowiek nabiera pokory i zaczyna modlić się o pokój. Losy cywilnych mieszkańców Leningradu, drugiego, co do ważności miasta naszego wschodniego sąsiada, pokazują jak w sytuacjach skrajnych trudno pozostać człowiekiem, z jakimi wyzwaniami musi zmierzyć się zwykły obywatel aby przeżyć w czasie otwartego konfliktu zbrojnego i co go czeka w sytuacji, gdy polityków interesuje tylko rozgłos oraz realizacja strategicznych celów, w których jednostka jawi się niczym nic nie znacząca pozycja w urzędniczej kartotece.

Feniks z popiołów

Obecnie St. Petersburg należy do najpiękniejszych miast świata, które bez wahania można porównać z Paryżem czy Rzymem. Metropolia powala swoim majestatycznym pięknem miasta, do którego wpływa się od morza, pełnego szerokich alei i kanałów, bogactwa zabytków, a nawet monumentalnymi cmentarzyskami, gdzie chyba chciałby spocząć każdy, aby być pochowanym obok Dostojewskiego, Puszkina, Glinki, Czajkowskiego czy Rimski-Korsakowa.

Imponują galerie – Ermitażu czy Muzeum Rosyjskiego, wspaniałe teatry: Maryjski, Aleksandryjski, odbudowane carskie posiadłości: Peterhof czy Carskie Sioło. Zwiedzającemu dziś miasto nad Newą, trudno uwierzyć, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu, Petersburg, ówczesny Leningrad, był ruiną, kompletnie zdemolowaną przez kilkuletnią blokadę, ostrzał artyleryjski i wycofujące się wojska hitlerowskie.

– Ciotka przeżyła oblężenie Leningradu. Dziś płaci niższe opłaty komunalne i może za darmo jeździć miejskim transportem. Jej stryj był dyrygentem w Teatrze Maryjskim, a potem kierował carską orkiestrą. Z kolei ojciec klarnecista i fagocista – grał w Aleksandryjskim. Należeli do elity miasta, mieszkając w ośmiopokojowym apartamencie na Wyspie Wasilewskiej. Po wojnie ich mieszkanie skolektywizowano – wspomina Renata Żełobowska. – Jako Polacy doświadczyli czystek stalinowskich. Wuj pracujący w Zakładach Kirowa przy produkcji czołgów, ze względu na przynależność etniczną został zesłany na Syberię – dodaje.

Na wschodzie ludzie szybko aklimatyzują się do nowych warunków. Wczoraj socjalizm, dziś kapitalizm. O blokadzie Leningradu nikt już nie chce pamiętać. Być może ta pogodna natura Petersburgczyków pozwoliła im przetrwać najtrudniejsze dni historii ich miasta?

Tak jak Dimitri Szostakowiczowi, wielkiemu kompozytorowi tamtego okresu. Ani na moment nie przerwał swojej pracy, mimo, że zgłosił się do ochotniczych oddziałów przeciwogniowych i z kaskiem strażackim na głowie biegał po dachach kamienic gasząc pożary powstałe po ostrzale z armat i bombardowaniach. Kompozytorów nie chciano w armii. Muzyk chciał za wszelką cenę pozostać w Leningradzie, aby podnosić na duchu rodaków.

W lipcu 1941 r. rozpoczął ona pracę nad VII symfonią. Utwór – najbardziej rozbudowane dzieło Szostakowicza, jest niesamowitym muzycznym obrazem tamtego okresu, który odbiegał od ówcześnie przyjętych form ekspresji. Autor narażał się władzom, ale tłumaczył, że właśnie tak słyszy wojnę. Gdy tylko ukończył partyturę odbyła się premiera w Moskwie, którą transmitowano przez radio. 19 lipca 1942 r. utwór zadebiutował w Nowym Jorku a orkiestrę poprowadził sam Artur Toscanini. Niemniej Szostakowicz chciał, aby symfonię wykonano w oblężonym Leningradzie.

Koncert odbył się 9 sierpnia w Wielkiej Sali Kolumnowej, mimo trwającej ofensywy hitlerowskiej. Ludzie szli na koncert podczas prowadzonego ostrzału. Słuchając symfonii płakali, nabierając sił do walki o przetrwanie.

[koniec_strony]

Między Hitlerem a Stalinem

Jak to się stało, że przez dwa i pół roku wojny na wschodzie miasto było praktycznie odcięte od świata? Zaraz na początku wojny ZSRR zaatakował Finlandię. Mimo miażdżącej przewagi liczebnej i wojskowej, dobrze wyszkoleni Finowie co prawda poddali się, ale w gruncie odparli radziecki napór i byli gotowi zemścić się za tę napaść z jakimkolwiek sojusznikiem. Dlatego, gdy rozpoczęła się operacja Barbarossa, mająca zmieść największe miasta ZSRR z powierzchni ziemi, wojska fińskie oblegały miasto od północy, odmawiając jednak bezpośredniego szturmu na centrum.

Z kolei Hitler fantazjował o wojnie błyskawicznej. Podobnie jak Stalin w przypadku Finów, nie sądził, że Rosjanie będą stawiali tak zaciekły opór. Chciał jak najprędzej zdobyć Stalingrad, Moskwę i Leningrad, tak, aby na wschodzie uczynić „germańską ziemię obiecaną”, a ze wschodnich Słowian zrobić niewolników dla pragnących przestrzeni do życia przedstawicieli czystej rasy aryjskiej.

Wojska Wermachtu bez wytchnienia parły na wschód zdobywając po drodze Rygę i Tallin. Władze w Leningradzie rozpoczęły równoczesną ewakuację i mobilizację ludności. Jedni kopali przeciwpancerne rowy na przedmieściach, w letniskowych miejscowościach, gdzie zwykle wypoczywało się na łonie przyrody. Inni byli zmuszani do wyprowadzki z miasta. Czynili to niechętnie, bojąc się, że nigdy nie odzyskają już pozostawionych mieszkań i majątków. Często mieli rację, ale mieli też świadomość, że pozostając ryzykują życie.

Latem 1941 r. Grupa Armii „Północ” pod dowództwem feldmarszałka Wilhelma Rittera von Leeba otoczyła Leningrad od południa i wschodu, zdobywając kolejne punkty na przedmieściach. Jednak opór obrońców okazał się na tyle desperacji, że plan dynamicznej ofensywy nie powiódł się. Hitler dał von Leebowi 10 dni na zdobycie miasta. Niemniej bezpośrednia ingerencja naczelnego wodza w prowadzone działania militarne na nic się nie zdała. Miasto pozostało niezdobyte, armia miała przymusowy postój, a prowadzone akcje zaczęły nabierać cech wojny pozycyjnej. Naczelne dowództwo III Rzeszy postanowiło zmęczyć Leningradczyków zaciskając pierścień wokół miasta. Liczyli, że wygłodzona i wymęczona nalotami metropolia nie zdoła się dłużej utrzymać.

Ludobójstwo było wliczone w cenę obu stronach. Hitler mniemał, że głód i epidemie zdziesiątkują populację obrońców niszcząc morale i zmuszając ich do poddania miasta. Stalin także nie liczył na masową ewakuację cywilów i brał pod uwagę rozwiązanie, że miasto nie będzie szczędziło ofiar realizacji celów ideologii. Ludzie zeszli na dalszy plan. Partyjni aparatczycy przyznawali miastu coraz niższe racje żywności, a nakładali coraz wyższe normy produkcji uzbrojenia i amunicji. Taka strategia musiała bezsprzecznie skończyć się jedną wielką katastrofą. I tak się stało.   

Historia głodu

Początkowo nic nie zapowiadało tragedii humanitarnej. Miasto funkcjonowało własnym życiem, w zasadzie tak jak zwykle, a ludzie starali się zachowywać pozory normalności. W trudnych czasach gospodarki centralnie planowanej władza zawładnęła w stu procentach wolnością obywateli Związku Radzieckiego. Wojna wszelkie sentymenty odłożyła na bok. Państwo dawało zatrudnienie, stała pracę, nawet jeśli była to tylko gotowość do przelewania pustego w próżne. Dawało chleb i na chleb. Żywność była centralnie racjonowana na podstawie kartek przydzielanych w zakładach pracy i urzędach. Nic więc dziwnego, że jedzenia brakowało, a walka o dodatkowe kalorie była nie tyle walką o jakość bytu, ale stawała się walką o przetrwanie.

Ofiary wśród cywilów były ściśle związane z głodem i z jego bezpośrednimi następstwami czyli z chorobami. Natomiast głód był efektem stale zmniejszających się racji żywnościowych, dyktowanych przez władze centralne na polecenie Moskwy. Był w tym też efekt polityki. Towarzysze w Leningradzie chcieli przypodobać się tym z Komitetu Centralnego Partii i sami nakładali na obywateli drakońskie normy. Władza centralna przymykała na to oko, szukając tylko pretekstu do pozbycia się buntowników ze swoich szeregów. Wszechobecny terror strachu tłumił nie tylko racjonalne podejście do problemów, ale także zwykłe ludzkie odruchy. Dzienna dawka chleba w gramach była konsekwentnie zmniejszana we wszystkich grupach społecznych. Początkowo w lipcu 1941 r. wynosiła ona800 gramdziennie dla urzędników, 600 dla robotników, 400 dla dzieci i w takiej samej ilości dla wszystkich żyjących na cudzym  utrzymaniu. Już po miesiącu urzędnik miał prawo jedynie do600 gramchleba, a dzieci do połowy mniej. W listopadzie racja urzędnicza została zmniejszona do racji dziecięcej z sierpnia 1941 r., a dzieci otrzymywały połowę mniej pożywienia niż dotychczas. Jeszcze tego samego miesiąca robotnicy i dzieci otrzymywali tylko125 gramchleba dziennie, czyli trzy cieniutkie kromeczki. Na efekty nie trzeba było czekać. Jeszcze w grudniu tego samego roku śmiertelność cywilów przekroczyła 50 tys. miesięcznie. W styczniu i lutym osiągnęła swój szczyt przekraczając 100 tys. miesięcznie. Od marca do kwietnia z życiem pożegnało się kolejne 250 tys. mieszkańców. Liczbę wszystkich ofiar tych z głodu, chorób i działań wojennych szacuje się na 750 tys.

Przed oblężeniem z Leningradu udało się ewakuować ponad 630 tys. ludzi. W obrębie miasta pozostawało 2,5 mln cywilów, w tym 400 tys. dzieci. Nawet 700 tys. mogli zaś stanowić ludzie starzy, chorzy i będący na utrzymaniu. Jednak w wyniku bezpośrednich działań wojennych zginęło zaledwie 16-17 tys. cywilów, a 33 tys. zostało rannych. Gdy zestawi się te liczby, ogrom ofiar hitlerowskiej blokady i sowieckiego centralnego planowania, wydaje się naprawdę przerażający.

[koniec_strony]

W szponach dystrofii

Głód zbierał krwawe żniwo. Śmierć była obecna na każdym kroku. Musiało być w tym coś wybitnie przygnębiającego. Skoro komunizm wyplenił religię z umysłów ludzi tamtego okresu, koniec ziemskiego życia musiał rzeczywiście jawić się jako katastrofa. Przetrwanie stawało się celem, samym w sobie, którego broniło się za wszelką cenę. Człowiek sowiecki nie potrafił sobie odpowiedzieć na podstawowe pytania dotyczące ludzkiej egzystencji w szerszym metafizycznym wymiarze. Skupiał się więc na pretensjach do władz i do losu.

Wszechobecna śmierć wchodziła do zakładów pracy i do domów. Gdy wyrzucano ją drzwiami, wpełzała przez okno. Trup ścielił się gęsto. Ludzie umierali na ulicy. Bano się, aby nie zasłabnąć w drodze do pracy. Dozorcy przepędzali odpoczywających w obawie, że wyzioną ducha na ich terenie i będą musieli zająć się zwłokami.

Problemem stały się trumny, a nawet przewiezienie zwłok do kostnicy. Widok umierającego człowieka nikogo nie dziwił. Gdy ktoś umarł w zakładzie mógł tak leżeć wiele dni zanim ktokolwiek nim się zajął. Wszyscy przyzwyczaili się, że ktoś z rodziny umiera. W każdej z rodzin znalazł się człowiek, którego dotknęła tragedia. Najszybciej odchodziły małe dzieci i starcy, potem mężczyźni w sile wieku, na końcu kobiety i nastoletnia młodzież. Stąd tak dużo pozostawionych bez opieki sierot.

Jednak we wspomnieniach mieszkańców Leningradu tamtych czasów, znacznie bardziej dokuczliwy od śmierci był głód, który zmieniał ciało w kości ciasno obciągnięte skórą, wybałuszał brzuchy i oczy, osmalał cerę, przerzedzał włosy, pozostawiał obojętnym, otępiałym i bezsilnym. Głód, który zmieniał relacje międzyludzkie, wprowadzał stan wojny między domownikami, konflikty między sąsiadami, rozczarowanie drugim człowiekiem, który stawał się piekłem.

Mimo, że dorosły Rosjanin miał już za sobą trzy etapy głodu, pierwszy z lat 1891-1892 (susza stepów nadwołżańskich), 1921-1922 (wojna domowa), 1932-1933 (kolektywizacja rolnictwa), zamknięcie w metropolii, które wydawało się nie mieć końca, stawało się o wiele dotkliwsze, wręcz nie do zniesienia. Surowa zima, pogłębiała poczucie beznadziei. „Na naszych oczach ludzie zmieniają się w zwierzęta. Któż by pomyślał, że Irina, kobieta zawsze tak cicha i tak urocza, jest w stanie pobić swego męża, którego zawsze uwielbiała? I to dlaczego? Bo ciągle tylko chce jeść i zawsze mu mało” – wspominała Jelena Skriabina.

Olga Grieczyna miała wyrzuty sumienia, że nie podzieliła się olejem z sąsiadką, która chciała łyżki oleju słonecznikowego dla umierającego syna. Grieczyna karmiła nim podstarzałą matkę. Odmówiła, choć przez cały czas biła się z myślami. „Rano jej chłopiec zmarł. Poczułam się jak morderczyni” – wyznała.

Jelena Koczina nakryła męża jak w nocy podjada ustalone racje jedzenia dla niej i dla dziecka. Podejrzewała, że kradnie suchary, a potem porcje prosa, mimo, że starała się je chować za każdym razem gdzie indziej. Gdy nakryła go na gorącym uczynku straciła panowanie nad sobą i zaczęła krzyczeć. „Zamknij się, nic na to nie poradzę” – wyznał szczerze. Przebaczyła mu, bo oddawał jej i córce swoje obiady. 

Złoto, futro tanio sprzedam

Sowiecki system dystrybucji żywności od początku okazał się niewydolny. Najlepiej mieli się oczywiście członkowie partii, których życie codzienne niewiele różniło się od tego w czasach pokoju. Oni dalej w weekendy wyjeżdżali na dacze i chodzili pogrzać się do bani, jedząc syte obiady składające się z trzech dań i zakrapiane alkoholem. Można było ich rozpoznać na ulicy gołym okiem – byli po prostu dobrze odżywieni. Podobnie nieźle wyglądali wszyscy, którzy pracowali przy rozdzielaniu posiłki. Tam można było nawet spotkać otyłe osoby. Wielu, korzystając z okazji, kradło i oszukiwało. Nieuczciwości zdarzały się także przy realizacji kartek na żywność. Padały one często łupem złodziei i były zrozumiałą przyczyną rozbojów. Zgubienie takiego dokumentu mogło oznaczać wyrok śmierci.

Wolny rynek uzupełniał to, czego nie mogło dać centralne planowanie. Leningradczycy rozwinęli szarą strefę handlu i czarny rynek przedmiotami niezbędnymi do przetrwania. Najbardziej chodliwymi towarami okazywała się jakakolwiek żywność oraz opał. Nie były to jednak towary w naszym powszednim rozumieniu. Oznaczały one raczej – wszystko co da się zjeść i posiada nawet kilka kalorii oraz wszystko, co nadaje się do palenia.

W „burżujkach” prymitywnych żeliwnych piecykach wytwarzanych metodą chałupniczą, spalano wszystko, co wpadło w ręce – zabytkowe meble, książki, parkiety, stropy podtrzymujące tworzone na prędce zbiorowe mogiły.

Tytoń zastępowano liśćmi klonu. Bibułę – gazetami. Wodę czerpano z pękniętych rur i wycinanych przerębli. Jedzono w zasadzie wszystko. Ziarna lnu, bawełny, paszę dla bydła, klej stolarski wyrabiany z kości i kopyt, rozmaite oleje przemysłowe, glicerynę, często narażając swoje zdrowie.

Dobra luksusowe – złoto, futra, pieniądze, nie miały już żadnej wartości. Ludzie woleli mieć sanki – potrzebne do transportu opału i zwłok. Towarem, który jednak zawsze miał swoją cenę – były kobiece ubrania. Panie, nawet w krytycznych momentach, starały się dbać o swój wygląd, sprawianie sobie małych radości by oszukując siebie, dbać o pozory normalnego życia.

Masowo ginęły domowe zwierzęta. W czasach, gdy dzienna norma chleba wynosiła125 gram, stawały się one rarytasem. Za kota dachowego niektórzy byli w stanie oddać nawet ubrania i „burżujkę”. Psy jadano do ostatniego kęsa, łącznie z wnętrznościami. Suchary czy ziemniaki stawały się już tylko fantasmagorią, obiektem marzeń. Choroby zaczęły trawić pół-martwe ciała. Notowano częste infekcje, przypadki duru brzusznego, tyfusu plamistego i czerwonki. Jednak nie na taką skalę, aby można mówić o epidemii. Leków naturalnie brakowało.

Odnotowano kilka tysięcy udokumentowanych przypadków kanibalizmu. Co najmniej tysiąc kanibali natychmiast rozstrzelano. Reszta skończyła w więzieniach. Władza nie tolerowała tego zjawiska, Leningradczycy przyłapani na tym procederze stanowili jedynie 15 proc. wszystkich przypadków. W większości czynili tak przyjezdni, osobnicy prymitywni, często niepiśmienni, o dziwo częściej kobiety, niż mężczyźni.  

[koniec_strony]

Czy mieszka tu człowiek?

Dla tych, którzy nie stracili jeszcze wiary, odprawiano nabożeństwa w soborze Świętego Włodzimierza. Chrześcijanie gromadzili się na tajnych zgromadzeniach, jak w pierwszych wiekach, po domach. W chwilach lęku, ludzie przypominali sobie modlitwy, litanie, ciesząc się, że potrafią się jeszcze przeżegnać.

We wspomnieniach ludzi z tamtego okresu, uderza, brak sądów nad zachowaniami przyjaciół czy sąsiadów. Złych rzeczy starają się nie pamiętać. Mieli przecież ten sam cel – przeżyć. Dlatego nie osądzają dlaczego ktoś zachował się tak, a nie inaczej, ponieważ sami nie są pewni, jak by postąpili, będąc wystawionym na ciężką próbę.

Zachowała się także ogromna ilość świadectw, w których ludzie okazywali prawdziwą miłość wobec drugiego człowieka. Największym przejawem moralnego heroizmu było oddanie komuś swojej racji żywnościowej. Co pocieszające, nie odbywało się ono na polecenie władz, lecz było pierwotnym odruchem. Nie wyjątkowym, lecz częstym. Dotyczyło nie tylko członków rodzin, sąsiadów, znajomych, lecz często obcych ludzi.

Zdarzało się także, że czyjś wspaniałomyślny gest ratował życie. Żyjąc z dnia na dzień nikt nie gromadził zapasów, lecz starał się pomóc będącym w potrzebie, a ci się znienacka odwdzięczali. Najbardziej wzruszające zaś są opowieści o zjawieniu się ludzi – aniołów, zupełnie niespodziewanie, w najbardziej krytycznych momentach. Gdy ktoś było chory, umierał lub odchodził od zmysłów, znajdował się posłaniec, który przynosząc porcje jedzenia – ratował zdrowie. Potem sami obdarowywani przyznawali: gdyby nie jego pomoc, umarlibyśmy. On ocalił nam życie.

+

Tomasz Teluk

Przy pisaniu tekstu korzystałem m.in.  z książki: Anna Reid „Leningrad. Tragedia oblężonego miasta 1941-1944”, Wydawnictwo Literackie, 2012.