Trzeba w końcu powiedzieć: „tak”

Dalszy ciąg tej historii poprowadził już sam Pan Bóg, a ja Mu nie przeszkadzałam, tylko szłam za Nim. Kończyłam czwarty rok studiów. Była połowa maja i wybierałam się właśnie na akademicką pielgrzymkę na Jasną Górę, nie przeczuwając zupełnie tego, co się miało wkrótce w moim życiu wydarzyć.

Na Jasnej Górze podczas spowiedzi powiedziałam ojcu paulinowi, że ciągle mi się myśli o zakonie; że te myśli mnie opętały i nie rozumiem, dlaczego tak jest, bo ja po pierwsze nie chcę, po drugie się nie nadaję, a po trzecie nie mam zamiaru o tym myśleć. I nie wiem, jakie jest moje powołanie, bo tak mnie rzuca z jednego krańca w drugi, że sama już tracę orientację. Spowiednik zadał mi pokutę: trzy razy pomodlić się do Ducha Świętego, poświęcając na to po 10 min, nic przy tym nie mówić, tylko pytać, jakie jest moje powołanie. Miałam to zrobić najlepiej, jak potrafię. Dostałam także od tego ojca adres. Powiedział, że jak będę chciała o coś zapytać, żebym napisała do niego. Trochę mnie to zdziwiło, ale adres wzięłam.

„Ależ Panie!”

Wróciłam do domu i zaczęłam odprawiać zadaną pokutę. Pytałam, jakie jest moje powołanie, nie broniąc się już przed usłyszeniem odpowiedzi. Do tej bowiem pory modliłam się o poznanie powołanie mniej więcej w ten sposób: „Powiedz mi Panie - jakie? Tylko nie mów, że do zakonu…”. Tego nie chciałam usłyszeć, stawiając w tym miejscu Panu Bogu blokadę. Jak więc Bóg miał mi odpowiedzieć?

Tym razem otworzyłam wreszcie serce całkowicie na głos Ducha Świętego, wszak pokutę musiałam odprawić dobrze, tym bardziej, że w Kościele trwał Rok Ducha Świętego. Pierwszego i drugiego dnia nie usłyszałam nic, choć modliłam się ze wszystkich sił. Trzeciego dnia tak samo uklękłam do modlitwy. Było już bardzo późno, więc zgasiłam nawet światło, żeby dziadkowi nie przyszło do głowy sprawdzić, co tak długo robię. I wtedy, na kolanach, usłyszałam jedno zdanie. Trudno określić, jak to się stało. Nie był to słyszalny głos, lecz słowa, które ktoś jakby włożył mi nagle w świadomość i nimi przeniknął. Brzmiały bardzo wyraźnie: „To, co teraz przeżywasz, jest przygotowaniem do życia zakonnego”. Nigdy tych słów nie zapomnę! Nie pochodziły ode mnie na pewno, bo moją reakcją na nie był prawie krzyk: „Ależ Panie!”. Zwyczajnie wrzasnęłam w środku nocy, tak się tych słów nie spodziewałam i przestraszyłam jednocześnie. Za chwilę dotarło do mnie, że dziadek mógł to usłyszeć, więc szybko się położyłam, ale nie mogłam już zasnąć. Za mocno biło mi serce. To moje „Ależ Panie” znaczyło wtedy dokładnie: ależ nie chcę!

Bogu się nie odmawia

Rano natychmiast odnalazłam adres ojca z Jasnej Góry. Z drżeniem serca i ręki zaczęłam pisać list. Prosiłam, żeby mi wyjaśnił, co to wszystko znaczy, bo nie umiem już zupełnie ocenić ani swojego postępowania, ani tego, co dzieje się we mnie. Wysłałam mu jednocześnie notatki duchowe, które pisałam przez ostatnie dwa lata. Miałam ogromną tremę, wkładając je do koperty. Dotąd bowiem nikomu się nie zwierzałam, a teraz odsłaniałam takie szczegóły, dotyczące nie tylko wzlotów ducha.

Czekając na odpowiedź, czułam jakieś wewnętrzne napięcie. Przeczuwałam, że coś się wydarzy, tylko zupełnie nie umiałam odgadnąć co. List z Jasnej Góry otrzymałam szybko. Jego pierwsza połowa była pozytywną oceną mojego poziomu duchowego, a zapiski zostały uznane za piękne i wartościowe przemyślenia. Uspokoiłam się, czytając list - zanim nie dotarłam do ostatniego akapitu. Brzmiał dokładnie tak: „Wracając do twojego powołania. To jest prawdziwe powołanie. Po czym można je poznać? Po tym, że stawiasz opór: „Ależ Panie” (...). Prawdziwość powołania poznaje się również po tym, że ciągle trwa, mimo że się buntujemy. Trzeba oczywiście w końcu powiedzieć: „Tak”! Bogu się nie odmawia...”.

Zawsze tego chciałam

Wszystkiego się spodziewałam, ale nie tego! Przeczytałam list jeszcze raz, a potem jeszcze raz i kolejny. To siadałam, to wstawałam na przemian. Nie mogłam z wrażenia ustać w miejscu. Ogarnęło mnie kilka uczuć naraz. Było to i niedowierzanie i zdziwienie, trochę żal tego, czego nie będzie, uczucie czegoś, co mnie ogromnie przerasta, lęk… A po tym wszystkim stała się we mnie taka radość, jakbym na te słowa z listu czekała od zawsze. Pytałam samą siebie: Jak ja mogłam o tym nie wiedzieć?! Przecież to takie oczywiste, że Bóg przygotowywał mnie do takiej drogi. Jak mogłam tak długo nie rozumieć?! Dopiero teraz w jednej chwili pojęłam wszystko i uwierzyłam wreszcie w swoje powołanie. Z ogromną radością i wdzięcznością za dar powołania zakonnego pierwszy raz powiedziałam Bogu całym sercem - „Tak!”. Powiedziałam to bez wahania, z miłością, z pełną świadomością i zgodą na Jego wolę. Czułam, że chcę i zawsze chciałam właśnie tego: oddać swoje życie Bogu, którego szukałam i znalazłam, którego ukochałam ponad wszystko!

Niejako potwierdzeniem, że to jest właściwa droga, był pokój, jaki od tej chwili w sobie odczułam; pokój, jakiego nigdy jeszcze nie zaznałam. To było tak, jakby ustała we mnie jakaś wojna. Trudno to wyrazić w słowach. Poczułam się tak, jakbym bardzo długo szukając jakiejkolwiek drogi, nagle ją odnalazła. Co to była za radość! Idąc tego samego dnia wieczorem na Mszę św., miałam ochotę uściskać mijanych przechodniów. Przyszłam do kaplicy akademickiej i w drzwiach spotkałam mojego duszpasterza. Ledwie się powstrzymałam od rzucenia mu się na szyję. Radość mnie po prostu rozpierała.

W czasie Mszy św. prosiłam Chrystusa w Komunii św. o potwierdzenie: Czy na pewno ma być tak, jak przeczytałam w otrzymanym liście? Czy On chce, abym była zakonnicą? I usłyszałam w głębi serca Jego odpowiedź bardzo wyraźnie: „Tak, córko Moja”. Łzy same zaczęły płynąć mi po twarzy...

Wróciłam do domu i nie miałam już żadnych wątpliwości. Wszystkie zniknęły. Była radość i ochota na modlitwę bez końca. Przez całą noc ani na chwilę nie zasnęłam. Właściwie czułam, jakby mnie nie było, tylko z serca płynęła modlitwa. Była w niej miłość i wdzięczność. Następnej nocy też nie zmrużyłam oka. Coś mnie podnosiło i zginało kolana. Nie wiedziałam, kiedy mijały godziny spędzone przed Bogiem. Trzeciej nocy trochę udało mi się zasnąć, ale chyba dwa razy wstałam w, żeby się pomodlić. Byłam tak szczęśliwa, że koleżanki z roku uznały, że jestem zakochana. Rzeczywiście tak było. Tylko żadna z nich, znając mnie, nie mogła się domyślać, w kim jestem zakochana.

Wybrałam większą miłość

Przez miesiąc czułam się duchowo tak, że określiłabym ten czas jako miesiąc miodowy. Wiedziałam, że wewnętrznie jestem inna, a to promieniuje na zewnątrz. Mijały kolejne dni i wszystko było w porządku. Jednak ten miodowy miesiąc duszy nie mógł trwać wiecznie.

Wkrótce poznałam chłopaka - dokładnie takiego, jakiego zawsze chciałam spotkać. Usiadł naprzeciw mnie, tam gdzie chodziłam na obiady, i zaczęliśmy rozmawiać. Rozumieliśmy się tak dobrze, że było to aż nie do wiary. Pomyślałam, że właśnie kogoś takiego szukałam tyle lat. Podobał mi się. Nie sposób było nie zauważyć, że i on nie ma ochoty rozstać się ze mną. Codziennie spotykaliśmy się najpierw na sali obiadowej. Jego towarzystwo było urzekające. Z dnia na dzień coraz bardziej na niego czekałam. Powoli jednak zaczęłam mu dawać do zrozumienia, że nie mogę się z nim umawiać. Miałam bowiem ciągle pewność co do powołania i chciałam iść drogą Pana. Byłam ciągle zakochana w Bogu… ale i w chłopaku również.

Zaczęła się udręka, bo chciałam, żeby moje serce biło wyłącznie dla Boga, ale już tak nie było. Kochałam Go nie z całego serca, nie z całej duszy i nie ze wszystkich myśli. Moje myśli w połowie były przy ziemskiej miłości. Męczyłam się z tym coraz bardziej. Powiedziałam wreszcie prawdę, ale mój chłopak nie chciał wierzyć. Nie oceniał ani nie potępiał mojego wyboru, tylko nie mógł zrozumieć. Zaczęłam świadomie go unikać, robiąc sobie co rano postanowienia.

Bardzo mi pomógł po raz kolejny śp. kard. Wyszyński - mój prywatny święty. „Powiedział” mi, że jeśli autentycznie kocham Boga, to będę musiała dla Niego poświęcić i wiele więcej. Mam wybrać, która miłość jest dla mnie ważniejsza.

Wybrałam Tego, którego kochałam o wiele dłużej. I nie mam wątpliwości, że Bóg chciał, abym została zakonnicą.

SZCZĘŚLIWA SIOSTRA ZAKONNA

Echo Katolickie 24/2015