Wyborcy Prawa i Sprawiedliwości przecierają oczy ze zdumienia, widząc jak ogromnego i karkołomnego zwrotu dokonuje obóz zwany „dobrą zmianą”. Mam tu na myśli zwrot polityczno-ideowy, dotyczący konsekwentnej obrony interesów państwa, niezależności i polskiej racji stanu. Może się jednak okazać, że rezultatem tej wolty będzie astronomicznych rozmiarów, realny zwrot mienia, teoretycznie pożydowskiego, w gotówce i naturze, idący w setki miliardów złotych. Beztroska i lekceważenie, z jakim do tego problemy odnoszą się najwyższe polskie władze, może świadczyć nie tyle o urzędniczej głupocie, co o celowym działaniu, a raczej zaniechaniu.

 Konsekwencje zaniedbań polskiego rządu i prezydenta Andrzeja Dudy w sprawie ustawy S.447, znanej też jako JUST Act, procedowanej właśnie przez amerykańską Izbę Reprezentantów, mogą przekroczyć swoją skalą wszystkie afery, jakich dopuścili się przez ostatnie lata reprezentanci Platformy Obywatelskiej i PSL’u. Afera Amber Gold, warszawska afera reprywatyzacyjna, wołomiński SKOK, prywatyzacja PZU, czy nawet nietypowe umowy gazowe, podpisane z Rosją przez wicepremiera Pawlaka, to zaledwie drobnostka w stosunku do tego, co może czekać Polskę w przypadku podpisania przez prezydenta Trumpa tego dokumentu. Budżet państwa może zostać obciążony nienależnymi żydowskimi roszczeniami na kwotę przekraczającą 220 miliardów złotych. To tyle, ile kosztowałby program 500+ przez kolejne 11 lat.

 Czyli równie dobrze, przez 11 lat w Polsce mógłby obowiązywać program 1000+. Jednak te pieniądze zamiast do naszych rodzin i do gospodarki, trafią najprawdopodobniej do międzynarodowych żydowskich organizacji, które w ten mało transparenty sposób chcą uzyskać majątek, którego inaczej zdobyć by się im nie udało. Nie od dziś wiadomo, że najlepsze interesy robi się na wymyślonych długach. Zadziwia jednak bierność i nonszalancja, z jaką do tego problemu podchodzą polskie władze.

Jeśli jeszcze niedawno z sympatią czy chwilami uśmiechem politowania, można było traktować szmoncesy o Carycy Katarzynie Wielkiej w wykonaniu posła Marka Suskiego, tak ostatnie jego deklaracje, dotyczącej JUST Act są po prostu niebezpieczne dla kraju. Szef gabinetu politycznego premiera, ogłosił wczoraj, ze „Póki co ustawy, nawet naszego największego sojusznika, nie obowiązują w Polsce”. Czy zwrot „póki co” może oznaczać, że rząd czeka aż jakieś zagraniczne organizacje zaczną nam wyciągać ostatnią poduszkę spod głowy? Czy dopiero wtedy będziemy mogli uznać, że mamy problem? Tego typu, mało stanowcze, pasywne i lekceważące oświadczenia wysokich urzędników państwowych mogą być jedynie zachętą do agresywnych działań na tym polu wobec polskich władz.

Na interpelację posła Roberta Winnickiego, zgłoszoną w połowie grudnia ubiegłego roku odpowiedziało Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Z opublikowanej na stronie Sejmu informacji możemy wyczytać, że „projekt ustawy (S. 447) (…) nakłada na Sekretarza Stanu USA obowiązek monitorowania w poszczególnych państwach kwestii związanych ze zwrotem mienia utraconego podczas II wojny światowej, a także zagrabionego przez władze komunistyczne.” Czyli amerykańskie regulacje mogą dotyczyć bezpośrednio Polski i być podstawą do wywierania presji politycznej, dyplomatycznej i gospodarczej na nasz kraj. Tym nie mniej w tej samej odpowiedzi MON czytamy, że ustawa S.447 „jest obiektem pogłębionego zainteresowania polskich służb dyplomatycznych i podlega analizie ze strony Ministerstwa Spraw Zagranicznych.” Nic więcej. Czyli patrzymy, widzimy ale nic nie robimy. Od półtora miesiąca MSZ analizuje dokument, który ma łącznie półtorej strony.

Kolejną niespodziankę miał dla nas nowy szef ministerstwa spraw zagranicznych, pan Jacek Czaputowicz, który podczas jednej z pierwszych swoich międzynarodowych wizyt w Niemczech oświadczył, że na obecnym etapie reparacje wojenne to „nie jest to kwestia, która stanowi balast w stosunkach między rządami Polski i Niemiec”. Jeśli weźmiemy pod uwagę dzisiejszą jednoznaczą wypowiedź szefa niemieckiej dyplomacji Sigmara Gabriela, twierdzącego, że żadnych więcej odszkodowań nie będzie, ponieważ „wszystkie kwestie reparacyjne zostały uregulowane końcowo", to możemy dojść do wprost przeciwnych wniosków. Władze Niemiec walczą zdecydowanie o swoje interesy, natomiast deklaracja polskiego ministra może oznaczać rzeczywiste wycofanie z agendy zagadnienia reparacji wojennych. Jest to tym bardziej zaskakujące, że Polska jako jedyny chyba kraj, ofiara niemieckiej agresji, takich odszkodowań nie otrzymała.

Na dokładkę minister Czaputowicz jednym tchem zapisał nad do grona „liberalnych demokracji”, takich jak Niemcy czy Szwecja, chociaż jeszcze do niedawna wszystkim wyborcom zjednoczonej prawicy wydawało się, że rozwiązania w naszym kraju powinny być zgoła przeciwne. Szczególnie w kwestiach społecznych, imigracyjnych, światopoglądowych i obyczajowych.

Rację może mieć redaktor Stanisław Michalkiewicz, który w swoich komentarzach twierdzi, że założenia prezesa Jarosława Kaczyńskiego co do potencjalnego sukcesu powiązania spraw niemieckich reparacji wojennych z żydowskimi roszczeniami majątkowymi mogą się okazać dla Polski wyjątkowo niebezpieczne. Skutek może być taki, że z jednej strony nie otrzymamy ani centa od Niemiec, a równocześnie uznamy jako państwo żydowskie roszczenia, co narazi nas na wypłatę 65 miliardów dolarów, czyli ponad 220 miliardów złotych.

Prerogatywy co do zajęcia oficjalnego stanowiska w sprawie ustawy S.447 i potencjalnych, wynikających z niej zagrożeń, posiadają zarówno polski premier, minister spraw zagranicznych, sejmowa komisja spraw zagranicznych, Sejm i Senat, i oczywiście prezydent Rzeczpospolitej, Andrzej Duda, którego obowiązki co do reprezentowania naszego państwa na zewnątrz zapisane są w konstytucji. Póki co, żaden z tych organów, znajdujących się w dyspozycji obozu tak zwanej „dobrej zmiany”, nie zajął oficjalnego stanowiska w tej kwestii, znanej przecież od pierwszych dni grudnia 2017. Przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo, ponieważ media, poza pojedynczymi wyjątkami, solidarnie o tym milczą.

 

Paweł Cybula