Podjęta w międzywojniu idea zbudowania bloku państw Europy Środkowo-Wschodniej, który oparłby się – w ówczesnym kontekście – narastającemu niebezpieczeństwu ze strony ustawicznie zwiększających swój potencjał militarny Niemiec i Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, co jakiś czas odżywa nie tylko w historycznych wspomnieniach, lecz także w aktualnych postulatach ferowanych wobec dróg, którymi powinna podążyć polityka zagraniczna III RP. Jako że nie sposób przenieść mechanicznie idei tak ściśle związanej z danym okresem historycznym na grunt współczesny, na wstępie warto poczynić kilka stricte historycznych ustaleń.

Przy tej okazji warto zaznaczyć, iż nietrafnym zabiegiem jest utożsamianie wspomnianej idei z szerszą wizją rozwoju polskiej polityki zagranicznej okresu międzywojennego. Program federacyjny wysunięty przez Józefa Piłsudskiego po I wojnie światowej zawierał w sobie elementy koncepcji Międzymorza, lecz inaczej rozkładał akcenty, a przy tym szybko został zarzucony wobec rozstrzygnięć polsko-bolszewickiej wojny lat 1919-1920. Najważniejszym założeniem programu federacyjnego było przesunięcie polskiej granicy jak najdalej na wschód oraz przyczynienie się do powstania niepodległych państw: litewskiego, białoruskiego i ukraińskiego. Stosunkowo silne i niezależne od bolszewickiej Rosji, państwa te miałyby współtworzyć z II RP blok federacyjny połączony sojuszem wojskowym oraz siecią gospodarczych i kulturowych powiązań. Funkcjonowałyby tym samym w roli buforów oddzielających II RP od bolszewickiej Rosji.

Tymczasem koncepcja Międzymorza nie wysuwała na pierwszy plan pojęcia „buforowości”, a opierała się na założeniu współpracy niezależnych państw zgrupowanych od morza Bałtyckiego do Morza Czarnego, zamkniętych zaś pomiędzy Rosją funkcjonującą w formule ZSRR a niemiecką państwowością, która w 1933 r. przyjęła nazwę III Rzeszy. W tym rozumieniu nieuprawnione jest wiązanie idei Międzymorza z aktualnym tuż po odzyskaniu niepodległości postulatem wsparcia budowy silnej i niezależnej Ukrainy oraz Białorusi jako państw buforowych, których państwowa, a przy tym pokaźna terytorialna egzystencja miałaby stanowić istotne zniwelowanie groźby skutecznej sowieckiej interwencji wobec odrodzonego po 123 latach niewoli państwa polskiego.

Przedkładając ów rys na czasy współczesne z pewnością warto by się zastanowić, czy owo językowe zmarginalizowanie wspomnianej buforowości wynikało li tylko z realiów historycznych – spełzłej na niczym próby powstania państwa ukraińskiego i białoruskiego – czy też podyktowane było względami silniejszej więzi politycznej równorzędnych beneficjentów projektowanego sojuszu. Pragmatycy podnieśliby pewnie, że w określonych realiach geograficznych nie sposób rozgraniczyć partnerstwa od buforowości, zwłaszcza że te pojęcia wiążą się z sobą. I mieli by rację, niemniej rozłożenie akcentu między wspomnianymi pojęciami ma doniosłe znaczenie na etapie formułowania idei, którą była i wciąż tylko pozostaje koncepcja Międzymorza.

Innym historycznie nieumotywowanym twierdzeniem − powiązanym z wyżej zarysowaną kwestią – jest bezpośrednie wpisywanie Międzymorza w sferę relacji polsko-ukraińskich. 

W międzywojniu takowych (państwowych) relacji nie było, siłą rzeczy więc Międzymorze abstrahowało od wątku stosunków z naszym współczesnym wschodnim sąsiadem. Aktualnie powstaje zatem zagadnienie umiejscowienia istniejącej w postaci państwowej Ukrainy w ramach sformułowanej w międzywojniu idei Międzymorza. W sferze praktycznej jest to zagadnienie więcej niż trudne nie tylko w relacji do trwającej, choć niewypowiedzianej wojny ukraińsko-rosyjskiej i związanej z tym dyskredytacji Ukrainy jako realnego sojusznika wobec odradzającej się mocarstwowej Rosji. W miarę silna i niezależna Ukraina – przy mądrej i pragmatycznej polityce – mogłaby otworzyć przed polską dyplomacją znacznie szersze możliwości niż zbudowana na wielostronnym sojuszu stosunkowo efemeryczna koncepcja. Aktualnie jednak umiejscawianie Ukrainy jako silnej i niezależnej państwowości wydaje się raczej wariantem politycznej fikcji, skoro ambitne i zdecydowane działania rządzonej przez Putina Rosji niemalże wykluczyły ryzyko korzystnej dla III RP polsko-ukraińskiej współpracy.

Wreszcie owocem zbiorowej historycznej niepamięci jest przedstawianie idei Międzymorza jako sztandarowej idei Marszałka Józefa Piłsudskiego. Józef Piłsudski nie odmówił jej swojej zwierzchniej akceptacji, ale jako pragmatyk raczej nie widział w niej realnej odpowiedzi dla Polski okresu międzywojennego. O wiele większe możliwości przedstawiał wariant buforowych i zależnych od Polski form białoruskiej i ukraińskiej państwowości, tę zaś koncepcję można i należy Marszałkowi przypisać. Rezultat wojny polsko-bolszewickiej już w zaczynie przekreślił ową możliwość, co sprawiło, że myśli jednego z głównych architektów państwowości II RP skierowały się w kierunku zacieśnienia więzi z państwami zachodnimi, zwłaszcza z Francją. Asekurancka i krótkowzroczna polityka chwiejnych przywódców Republiki Francuskiej uświadomiła Marszałkowi bezowocność podejmowanych na tym polu działań. W tych okolicznościach jedynym realnym działaniem polskiej dyplomacji miało być utrzymywanie poprawnych stosunków z sowieckim i niemieckim sąsiadem tak długo, jak to tylko możliwe, tj. do czasu gdy w sposób znaczący nie zmieni się sytuacja międzynarodowa. Wypowiedzi Józefa Piłsudskiego oraz zachowane materiały historyczne nie pozostawiają wątpliwości, iż był on swoistym ojcem koncepcji utrzymywania równowagi w stosunkach z naszym wschodnim i zachodnim sąsiadem, przy jednoczesnym ustawicznym przewidywaniu, z którego „stołka” i w którym momencie przyjdzie nam wpierw spaść. Politykę równowagi – przy skromnych możliwościach ówczesnej polskiej dyplomacji oraz niestabilnej sytuacji międzynarodowej – realizował w imieniu Marszałka Józef Beck. 

Z różnym skutkiem. Udało mu się doprowadzić do iluzorycznych traktatów: 25 lipca 1932 r. został podpisany polsko-radziecki pakt o nieagresji, 26 stycznia 1934 r. podpisano deklarację o niestosowaniu przemocy we wzajemnych stosunkach między Polską a Niemcami. Trudno przy tym oprzeć się wrażeniu, że po śmieci Józefa Piłsudskiego kierujący polską dyplomacją zaczął zachowywać się jak przysłowiowe „dziecko we mgle” pozbawione rodzicielskiej opieki.

Niniejszy artykuł został zdominowany przez rozważania historyczne, a stało się tak dlatego, iż zdaniem autora w historii znajduje się wiele odpowiedzi na aktualne problemy polskiej państwowości. O nieskuteczności idei Międzymorza w czasach II RP nie zdecydował brak intensywnych podejmowanych na tym polu działań. Zbudowanie w miarę spójnego bloku państw powiązanych sojuszem obronnym, który miałby kierować się wobec dwóch sąsiednich totalitarnych potęg, okazało się zadaniem niemożliwym z uwagi na egoistyczne działania dyplomacji poszczególnych państw projektowanego bloku, zaszłości historyczne i terytorialne w poszczególnych relacjach, a przede wszystkim ze względu na gospodarczą i militarną słabość każdego z potencjalnych partnerów. Z wyżej wymienionych przeszkód co najmniej dwie nadal zachowują aktualność: czymś naturalnym w stosunkach międzypaństwowych jest pierwotne egoistyczne nastawienie, nie wydaje się również by potencjał gospodarczy oraz militarny Łotwy, Litwy, Estonii, Polski, Czech, Słowacji czy Węgier pozwalał na realne odparcie agresji rosyjskiej. Zaszłości historycznych też nie trzeba daleko szukać, jeśli spojrzy się na współczesne stosunki polsko-litewskie. Oczywiście można by włączyć do projektowanego bloku Ukrainę, o ile państwo ukraińskie niezaprzestanie wkrótce istnieć jako suwerenny twór albo nie ogłosi gospodarczego bankructwa. Istnieje również potężny sojusz wojskowy w skrócie określany jako NATO, którego członkami są państwa regionu, i może warto byłoby pokładać w nim większą ufność. Niemniej w polityce międzypaństwowej − w kontekście sojuszy obronnych − zaufanie zdaje się uchodzić za obciążającą okoliczność, o czym przekonaliśmy się jako naród we wrześniu 
1939 r. Mieliśmy wówczas zawarte traktaty sojusznicze z Francją i Wielką Brytanią. Oto podpisany w dniu 25 sierpnia 1939 r. z Wielką Brytanią układ o wzajemnej pomocy przewidywał nawet wzajemną, bezzwłoczną i pełną pomoc zbroją w sytuacji, gdyby „jedna ze stron umawiających się znalazła się w działaniach wojennych w stosunku do jednego 
z mocarstw europejskich na skutek agresji tego ostatniego przeciwko tejże stronie umawiającej się”.
 Tajny protokół do przywołanego układu precyzował, że pod pojęciem „jednego z mocarstw europejskich”należało rozumieć Niemcy. W ramach realizacji zobowiązań sojuszniczych nasi alianci zrzucili tony… ulotek propagandowych nad przestrzenią powietrzną hitlerowskich Niemiec, mimo że przy granicy z Francją stacjonowały wówczas 23 dywizje niemieckie. Wobec takiej to potęgi bierność wykazało 110 dywizji francuskich i brytyjskich.

Czy zatem warto przywoływać ideę z zamierzchłych czasów przez wzgląd na jej teoretyczną atrakcyjność oraz sentyment do czasów odrodzonej po 123 latach niewoli Polski okresu międzywojennego? Czy bardziej słusznym podejściem nie wydaje się raczej konsekwentne i niezależne od zmian ekip rządowych wzmacnianie własnego potencjału militarnego, przy jednoczesnym ukierunkowaniu działań na zdobycie pewnej szczególnej broni, znanej już od przeszło pół wieku jako najskuteczniejsza broń defensywna (z uwagi na jej odstraszające psychologiczne znaczenie)? A pozostając na gruncie broni konwencjonalnej, czy warto wydawać ogromne kwoty na zakup niekoniecznie najnowszych technologicznie statków powietrznych czy pojazdów opancerzonych, których jedynie ogromna − w realiach gospodarczych Polski nieosiągalna – ilość mogłaby zapewnić „jako taki” potencjał obronny? Czymś niezrozumiałym zdaje się być równoważenie rozwoju polskiej armii, przy zaniechaniu technologicznej specjalizacji w wybranej dziedzinie, a to w czasach, gdy lata dzień może wybuchnąć wojna u naszych wschodnich granic. W czasach, w których nagłe zmiany na arenie międzynarodowej może przynieść następne półrocze czy rok. I gdyby jeszcze historia nie uczyła nas, że wszystkie czasy takie są…

Jan Drożdż