„W zeszłorocznym Marszu Niepodległości szedłem jako dziennikarz z nacjonalistami. Byli zdyscyplinowani, zorganizowani i poprawni. Widziałem też zamaskowanych, agresywnych bojówkarzy. Trudno było rozpoznać, którą stronę reprezentują”. Wygląda jak pytanie sympatyzujące z patriotyczną manifestacją dziennikarza? Bynajmniej. Tak zaczyna się wywiad dziennikarza „Metra” z Sewerwynem Blumsztajnem, który z rozbrajającą szczerością przyznaje, że zamaskowani byli i narodowcy i blokujący Marsz, więc trudno było ich odróżnić. I niewinnie zapewnia: „Widziałem, że lewacy czasem odrzucają kamienie, ale sami nie atakowali”. Doprawdy, Krytyka Polityczna i Porozumienie 11 listopada zgromadziło całe zastępy niewinnych chórów anielskich, które tylko stały i blokowały.

 

Ale Blumsztajn kompromituje się dalej. - Próbuję bronić ludzi, którzy blokują Marsz, ale nie wzywam do blokady, a nawet mówię – niech nacjonaliści przyjdą, niech ludzie ich zobaczą. Usiłowałem przekonać blokujących, żeby nie konfrontowali się z nacjonalistami, nie wpisywali w agresję, ale przegrałem – mówi dziennikarzowi „Metra”.

 

Nie ma to, jak tygodniami nakręcać atmosferę nienawiści wokół Marszu Niepodległości i jego uczestników, a potem, kiedy dojdzie do zamieszek, niewinnie umyć rączki. Ale hipokryzja Blumsztajna na tym się kończy. Najpierw, organ, którego dumnie reprezentuje redaktor promuje maskaradę, której jedynym celem jest zasłonięcie pomnika Romana Dmowskiego (znamienite, że dwa dni przed Marszem, w samo południe – żeby było łatwiej?), a kiedy lewackim przebierańcom znowu nie wyszło, Blumsztajn się kaja: „Nie majstrujmy przy pomnikach”.

 

- Trudno mnie posądzać o sympatię do Dmowskiego, nie lubię jego koncepcji narodu i nie trawię chorobliwego wręcz na starość antysemityzmu, a jednak nie zabawiałbym się z jego pomnikiem. Nie tylko dlatego, że Dmowski miał autentyczne zasługi dla odzyskania w 1918 roku niepodległości przez Polskę. Uważam, że warto szanować pomniki, nawet te, których nie lubimy – czytam w dzisiejszej „GW”.

 

- Przecież mamy tylko jedną ojczyznę i jakoś się musimy w niej zmieścić – konstatuje z niemal stoickim spokojem Blumsztajn. Jakby kompletnie nie był świadom tego, że jutro historia sprzed roku (niestety) może się powtórzyć. Że do Warszawy mają przyjechać lewackie grupy anarchistyczne z Niemiec, które nie raz już pokazały, że nie przebierają w środkach. Że już na pięć godzin przed rozpoczęciem Marszu na pl. Konstytucji zbiorą się samozwańczy „antyfaszyści” nie tylko po to, żeby zablokować wyjście Marszu, ale najpewniej i po to, żebyśmy w ogóle mieli problem z dotarciem na miejsce startu manifestacji.

 

I jak rzadko kiedy mam okazję zgodzić się z redaktorem Blumsztajnem, tak tym razem podzielam jego troskę. „Nie chciałem blokady. Przegrałem” - przyznaje Blumsztajn. Wcale nie będę się cieszyć, jeśli z ponownej przegranej Blumsztajna w tym roku. Jego przegrana wcale nie oznacza naszej wygranej. To wygrana lewacko-anarchistycznych bojówek, które znowu spróbują pacyfikować patriotyczne manifestacje. A redaktor „GW”, swoją pozorną skruchą, tylko umyje od tego rączki.

 

Marta Brzezińska