„Katolik nie musi być jak królik" – oznajmiły ostatnio światowe media, powołując się na nieszczególnie precyzyjną i rzeczywiście zawierającą słowa o katolikach i królikach wypowiedź papieża Franciszka. I choć sam Ojciec Święty wielokrotnie podkreślał, że wielodzietność jest wartością, a otwartość na życie pozostaje istotnym elementem małżeństwa chrześcijańskiego, to, niestety, po tych słowach (gdy się je odpowiednio zinterpretuje, weźmie pod uwagę specyfikę retoryki papieża – nie ma w nich nic zaskakującego, poza użyciem potocznego sformułowania) pozostało wrażenie, że Franciszek znowu zmienia katolickie nauczanie. A tak nie jest.

Kościół nigdy nie nauczał, że wielodzietność jest obowiązkiem katolika, zwłaszcza że w wielu przypadkach samotność czy małodzietność nie są wyborem, ale krzyżem, który dotyka ludzi. Nie nauczał też, że ci, którzy mają więcej dzieci, są lepszymi katolikami. A i sam Franciszek nie zaczął nauczać, że otwartość na życie (czyli właśnie zachęta do wielkodusznego przyjmowania kolejnego potomstwa) przestaje być istotnym elementem katolickiego przeżywania małżeństwa.

Prokreacja była i jest jednym z dwóch istotnych celów, dla których ludzie zakładają rodzinę.

Nie jest to nauczanie, które można by uznać za nakładanie na człowieka nadmiernych ciężarów czy brak zrozumienia dla ludzkich wyborów. Kościół, idąc za nauczaniem Pisma Świętego, przypomina po prostu, że każde dziecko jest dla rodziców darem, a płodność – znakiem Bożego błogosławieństwa.

Gdy Bóg chce pokazać, jak bardzo kocha Abrahama, wskazuje na niebo i gwiazdy i mówi do niego: „tak liczne będzie twoje potomstwo" (Rdz 15,6). Gdy Sara zaczyna krzywdzić Hagar, do tej ostatniej przychodzi Anioł Pana i zapewnia ją, że nagrodą za posłuszeństwo i powrót do Pani będzie rozmnożenie jej potomstwa, „tak bardzo, że nie będzie go można policzyć" (Rdz 16,10). I wreszcie, gdy dochodzi do zawarcia przymierza Boga z Abrahamem, którego znakiem staje się obrzezanie, ponownie jest mowa o jego znaku. „Ja jestem Bogiem Wszechmocnym. Żyj ze mną w zażyłości i bądź bez skazy. Chcę bowiem zawrzeć z tobą przymierze oraz dać ci niezmiernie liczne potomstwo" (Rdz 17,1-2) – mówi Bóg do Abrama/Abrahama, a potem obietnice te są powtarzane wobec jego synów i wnuków.

(...)

Walka o dziecko, o błogosławieństwo płodności jest tematem wielu biblijnych opowieści. Wymodlone dzieci to nie tylko Izaak, ale też Samson czy św. Jan Chrzciciel. Każdy z nich jest dowodem na to, że „dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych" i że kobieta może zostać pobłogosławiona także w starości. „Któż równy naszemu Bogu? On mieszka na wysokościach (...) pozwala niepłodnej zamieszkać w domu, jako matce cieszącej się dziećmi" (Ps 113,5,9) – wskazuje psalmista.

Płodność jest przedstawiana jako znak Bożego błogosławieństwa, a także jako istotny (kto wie, czy nie najistotniejszy) element szczęśliwego życia nie tylko w Księdze Psalmów, ale także w księgach mądrościowych. Najmocniej widać to w Psalmie 128, który w poetyckiej formie przedstawia wizję życia szczęśliwego (czyli właśnie błogosławionego).

„Szczęśliwy, kto oddaje cześć Panu, kto kroczy drogami, które On wskazuje! Będziesz spożywał owoce twych trudów, powiedzie ci się i będziesz szczęśliwy. Twoja małżonka jak płodna winorośl w zaciszu twego domostwa. Twoje dzieci jak oliwne sadzonki dookoła twojego stołu. Tak oto błogosławiony jest człowiek, który oddaje cześć Panu" (Ps 128, 1-4).

Krótki tekst psalmisty jasno wskazuje, że najistotniejszym elementem szczęścia jest dla mężczyzny dom z dobrą i mądrą żoną (przepiękny opis kobiety, która jest skarbem dla swojego męża znajdziemy w ostatnim rozdziale Księgi Przysłów), która jest jak płodny szczep winny i rodzi dzieci zasiadające dookoła ojcowskiego stołu. To właśnie one są darem, którego nic w życiu mężczyzny (kobiety zresztą także) zastąpić nie może. „... dzieci są darem Pana, a owoc łona zapłatą. Jak strzały w ręku wojownika, tak dzieci zrodzone za młodu. Szczęśliwy ten, który nimi napełni swój kołczan" (Ps 127,3-5) – uzupełnia psalmista. Na kołczan zaś solidnie napełniony zazwyczaj nie składa się jedna strzała, ale przynajmniej kilka, kilkanaście.

Te niezwykle mocne słowa wyrastają z pierwszego przykazania, jakie Bóg skierował do człowieka: „bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię" (Rdz 1,28). W tych słowach już widać, że małżeństwo z natury (z samego faktu stworzenia) zostało ukierunkowane na płodność. To ona jest jego celem, ale też szczególnym „błogosławieństwem". Warto zwrócić uwagę na to, że słowa przykazania poprzedzone zostały stwierdzeniem, że Bóg nie tyle dał ludziom „przykazanie", ile „błogosławił im, mówiąc do nich" (Rdz 1,27). Płodność, rodzenie dzieci jest zatem znakiem Bożego błogosławieństwa i podstawową funkcją małżeństwa. Charakterystyczne jest przy tym, że wezwanie to zostało powtórzone dwukrotnie, gdy Bóg uratował Noego i jego rodzinę. „Po czym Bóg pobłogosławił Noego i jego synów mówiąc do nich: »bądźcie płodni i mnóżcie się, abyście zaludnili ziemię«" (Rdz 9,1) – to pierwszy cytat, i drugi zaledwie kilka wersów dalej: „Wy zaś bądźcie płodni i mnóżcie się" (Rdz 9,7).

To powtórzenie, zdaniem rabinów, ma fundamentalne znaczenie. Za pierwszym razem chodzi o podkreślenie, że płodność jest znakiem Bożego błogosławieństwa, za drugim – jest to już jasno wyrażone przykazanie. Przykazanie, które zestawione jest z poprzedzającym go zakazem morderstwa („Jeśli kto przeleje krew ludzką, przez ludzi ma być przelana krew jego, bo człowiek został stworzony na obraz Boga" [Rz 9,6]), aby „porównać osobę, która nie chce wypełniać zakazu rozmnażania się, do osoby przelewającej krew" – wskazuje cytowany w „Torze Pardes Lauder" Raszi.

Nowy Testament lekko koryguje to mocno biologiczne rozumienie wartości płodności, ale nigdy go w całości nie odrzuca. (... Kościół, od momentu gdy dzietność i płodność przestała być w naszej kulturze traktowana jako wartość, wytrwale przypomina katolikom, iż otwarcie na życie jest ich obowiązkiem, a każda forma antykoncepcji (czyli odbierania Bogu prawa do obdarzania nas potomstwem) – grzechem.

(...)

Doskonałym wyrazem [niezmiennego nauczania papieskiego - red.] jest encyklika Piusa XI „Casti connubii". „Pierwsze więc miejsce pomiędzy dobrami małżeństwa zajmuje potomstwo" – wskazuje w niej papież. I dodaje, że rodzenie potomstwa ma przede wszystkim wymiar religijny. „Bóg pragnie, by ludzie rozmnażali się, nie tylko w tym celu, by istnieli i zapełniali ziemię, lecz daleko więcej w tym celu, by byli czcicielami Boga, poznawali Go, miłowali i posiadaniem Jego na wieczne czasy cieszyli się w niebie. Cel ten wskutek przedziwnego wyniesienia człowieka przez Boga do porządku nadprzyrodzonego przechodzi wszystko, co oko widziało, ucho słyszało i w serce człowieka wstąpiło. Łatwo stąd poznać można, jak wielkim darem dobroci Bożej, jak doskonałym owocem małżeństwa jest dziecko, zawdzięczające istnienie swe wszechmocy Bożej i współdziałaniu małżonków" – podkreśla Pius XI.

Sobór Watykański II w tym elemencie tradycji Kościoła niczego nie zmienił. Mocne podkreślenie wartości wielodzietności znajdziemy w konstytucji „Gaudium et spes". „Małżeństwo i miłość małżeńska z natury swej skierowane są ku płodzeniu i wychowywaniu potomstwa. Dzieci też są najcenniejszym darem małżeństwa i rodzicom przynoszą najwięcej dobra" – wskazują Ojcowie soborowi. „... Spośród małżonków, co w ten sposób czynią zadość powierzonemu im przez Boga zadaniu, szczególnie trzeba wspomnieć o tych, którzy wedle roztropnego wspólnego zamysłu podejmują się wielkodusznie wychować należycie także liczniejsze potomstwo".

A w Katechizmie Kościoła katolickiego możemy przeczytać: „Pismo Święte oraz tradycyjna praktyka Kościoła widzą w rodzicach wielodzietnych znak Bożego błogosławieństwa i wielkoduszność rodziców" (nr 2373).

Otwarcie na życie ma jednak także znaczenie całkiem świeckie, nie tylko duchowe. Na kolejne (trzecie, czwarte czy siódme) dziecko warto zdecydować się, także mając na uwadze swoje poprzednie pociechy. Wbrew bowiem temu, co opowiadają rozmaici „eksperci", dla dziecka bycie jedynakiem jest raczej problemem niż zaletą (choć czasem nie jest ono wyborem rodziców). Wielodzietność jest więc darem, nie problemem. By to dostrzec, wystarczy spojrzeć na badania psychologów. Okazuje się, że większa niż standardowa liczba rodzeństwa buduje u dziecka łatwość nawiązywania i utrzymywania relacji. Dorośli wywodzący się z rodzin wielodzietnych rzadziej się rozwodzą niż ich rówieśnicy z rodzin małych (szczególnie dotyczy to jedynaków). W małych rodzinach (do dwójki dzieci) niemal każdy konflikt rozwiązują rodzice, bo uważają, że nie ma innego wyjścia. W większych rodzinach nie ma takiej możliwości, więc... dzieci muszą radzić sobie same. A ponieważ agresja niekoniecznie jest dobrym rozwiązaniem, bo zaraz wkroczą rodzice i oboje bijący się zostaną ukarani, wygodniej jest się dogadać. Tych umiejętności nie da się posiąść inaczej niż w życiu rodzinnym. One są wypracowywane w długim procesie wychowania, choć oczywiście pewne zdolności mogą być uwarunkowane genetycznie. Jedynak takich doświadczeń ma zdecydowanie mniej, stąd jego ewentualne późniejsze problemy.

Wszystko razem sprawia, że dzieci z dużych rodzin są bardziej empatyczne, chętniej pomagają innym, są też wrażliwsze na uczucia innych. I nie dlatego, że są zasadniczo lepsze od wszystkich pozostałych dzieci, ale dlatego, że jest im to potrzebne do przeżycia wśród licznego rodzeństwa.

To nie wszystko. Wychowanie się z rodzeństwem płci przeciwnej pomaga w nawiązywaniu kontaktów – i to bardziej trwałych – w życiu dorosłym. I znowu nie ma w tym nic zaskakującego. Nasze dzieci nie tylko od samego początku wiedzą, że różnią się od siebie fizycznie, ale też obserwują, jak odmiennie reagują na rozmaite sytuacje. Od początku spotykają się też z koleżankami i kolegami rodzeństwa, a w efekcie wiedzą, jak skutecznie „posługiwać się" mężczyzną czy kobietą. Wiedzą nie z  poradników typu „Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus", ale z wieloletniej praktyki, której nic nie zastąpi. Lepsze relacje z osobami płci przeciwnej wynikają także z tego, że chłopcy i dziewczynki, którzy mają siostry lub braci, doświadczyli już miłości (nieerotycznej, ale równie prawdziwej) z osobami płci przeciwnej w podobnym wieku i zawsze mogą zadać sobie pytanie: „Czy zrobiłbyś coś takiego siostrze?". Dla kogoś, kto siostry nie ma, takie pytanie nic nie znaczy.

(...)

Wielodzietność jest także jedyną metodą nie tyle na uratowanie systemu emerytalnego, ile zapewnienia sobie (jeśli dzieci odpowiednio się wychowa) w miarę bezpiecznej starości. Odwrócona piramida demograficzna sprawia, że tylko szaleńcy mogą wierzyć, iż państwo oraz ZUS będą im wypłacać godne emerytury. Choć w 2014 roku udało się zachować dodatni przyrost naturalny, nie ma się co oszukiwać – to nie wystarczy, by utrzymać istnienie obecnego systemu emerytalnego.

W najbliższych latach na emeryturę przejdą roczniki powojennego wyżu demograficznego. Ich miejsce zajmą młodzi z roczników niżu. Aby zrozumieć, jak poważna będzie to luka, wystarczy sobie uświadomić, że ludzie urodzeni w latach 40. i 50. XX w. wychowywali się zazwyczaj w rodzinach z trójką i więcej dzieci. Oni sami mieli najczęściej jedno, góra dwoje dzieci. I tak zostało. Rodzina 2+1 stanowi najczęstszy model we współczesnej Polsce. To zaś oznacza, że za niespełna 25 lat (czyli mniej więcej wtedy, gdy ja będę się wybierał na emeryturę) na 100 pracujących będzie przypadać 155 emerytów. Z każdym rokiem będzie gorzej. I dlatego trzeba jasno i zdecydowanie powiedzieć obecnemu młodemu pokoleniu – jeśli nie zdecydujecie się na dzieci, nie tylko nie będziecie mieć emerytur, ale nawet – co do garnka włożyć.

ZUS bowiem, nawet jeśli na moment zasypie się jego długi pieniędzmi przeksięgowanymi z OFE, prędzej czy później padnie. Sama metoda jego działania, czyli bismarckowska zasada, że dziś pracujący płacą na emerytury dzisiejszych emerytów, musi – w sytuacji pogłębiającego się kryzysu demograficznego i masowej emigracji – doprowadzić do krachu i bankructwa. Od tego nie ma ucieczki. OFE mogłoby być może lepszym rozwiązaniem, gdyby nie drobiazg. Otóż, nawet jego twórcy przyznają, że celem otwartych funduszy było transferowanie środków na rozwój gospodarki (a przy okazji – czego już nie przyznają – do kieszeni banków), lecz niekoniecznie troska o nasze emerytury. Transfer się udał, ale emerytur nie będzie (albo będą przez dziesięć lat, a potem choć wbij zęby w stół). To jest realny problem, którego nie rozwiąże się skokiem na kasę, zmianami sposobu księgowania ani nawet polityką pronatalistyczną. Tu może pomóc tylko naprawdę głębokie nawrócenie jednostek, które skutkować będzie przemianą życia społecznego.

Główną przyczyną tego kryzysu jest krótkowzroczne myślenie, skoncentrowane na szybkich i łatwych przyjemnościach, a także ograniczenie perspektywy życiowej do doczesności (bez wizji życia pozagrobowego, dla którego także warto się męczyć). Taki sposób postrzegania świata sprawił, że ludzie coraz częściej dochodzą do wniosku, iż zalety życia rodzinnego nie rekompensują związanych z nim trosk, problemów i wysiłku.

Skrajny indywidualizm sprawia także, że przestaje nas interesować nie tylko dobro społeczne, ale także ciągłość naszego rodu czy rodziny. A uznanie, że jedynym miejscem samorealizacji jest praca zawodowa, wyprowadza kobiety z domu i uniemożliwia tworzenie przestrzeni przyjaznej wielodzietności (która często wyklucza się z pracą).

(...)

Gdy czytam wpisy internetowe pod informacjami o rodzinach wielodzietnych, a nawet niektóre komentarze pod informacjami o tym, ile mam dzieci (a przecież przy piątce trudno mówić o wielodzietności), nie mogę wyjść ze zdumienia, ile nienawiści i bezinteresownej agresji rodzi fakt posiadania większej rodziny niż przeciętna. Internauci piszą o dzieciorobach, którzy nie potrafią się zabezpieczyć, o wyciąganiu ręki do państwa, plują na prawo i lewo. I choć internet ze swej natury jest agresywny, to – szczerze mówiąc – nie spotkałem się z takimi samymi opiniami (i dobrze) wobec ludzi z jednym dzieckiem czy bezdzietnych. Oni nienawiści nie budzą. Ta wrogość ma zatem inne źródła niż czysto internetowe. Dopóki jej nie przezwyciężymy, nie będziemy chcieli otworzyć się na prawdę o tym, że każde dziecko jest błogosławieństwem (o czym zresztą przypominał wielokrotnie Ojciec Święty Franciszek), dopóty będziemy skazani na porażkę. Europa i Polska nie przetrwają, jeśli nie będziemy mieć dzieci. A my sami, jeśli żyjemy w małżeństwie, nie spełnimy swojego powołania, gdy nie otworzymy się na życie i nie będziemy traktować potomstwa jako daru.

Ale ostatecznie to i tak nie my decydujemy, czy dzieci się poczynają i rodzą. Dlatego otwartość na życie może się dokonywać i dokonuje się także w tych małżeństwach, które są bezdzietne lub mają jedno czy dwoje dzieci. Istotne jest, byśmy z miłości do naszych dzieci i troski o naszą przyszłość potrafili budować cywilizację, w której rodzina z ósemką pociech będzie budziła podziw, a nie politowanie. Cywilizację, w której o kobiecie, która urodziła i wychowała tyle dzieci, będzie się mówiło jak o bohaterce. Jej zaangażowanie jest bowiem ważniejsze i istotniejsze niż praca premiera i ministrów tego czy innego rządu! Jeśli się tego nie nauczymy, nasza cywilizacja przegra, a my będziemy coraz bardziej nieszczęśliwi.

bjad/rzeczpospolita (CAŁOŚĆ DOSTEPNA TUTAJ)