Powiem wprost: pojęcia zielonego nie posiadam. Być może czerwona flaga zawisłaby na Bramie Brandenburskiej dwadzieścia lat wcześniej, być może Dzierżyński z Marchlewskim i Konem przejęliby władzę nad naszym krajem dzięki i mielibyśmy PRL bez drugiej wojny? A może udałoby się zatrzymać armię Budionnego w kolejnej bitwie, pod Łodzią czy Poznaniem? Może zamiast Cudu Nad Wisłą byłby Cud Nad Wartą? Nie wiem i nie próbuję się bawić w takie dywagacje, bezsensowne kompletnie i absurdalne. Historia jest dla mnie, podobnie jak matematyka, nauką ścisłą – fakty albo miejsce miały albo nie a bitwy były zwycięskie lub przegrane. Nikt się przecież nie zastanawia co by było gdyby nagle dwa razy dwa okazało się dawać wynik inny niż cztery, dlaczego zatem mamy męczyć umysły dociekaniem co by było gdyby jakieś wydarzenie, jakiś drobny szczegół w naszej przeszłości wyglądał nieco inaczej?

No dobra, wiem że od gdybania uciec się nie da, że trzeba się zastanawiać nad alternatywami choćby po to, by wiedzieć przed czym sierpniowi żołnierze nas ocalili. Mnie jednak interesuje coś innego. Otóż zastanawiam się, czy gdyby Cudu Nad Wisłą nie było, gdyby Bitwa Warszawska zakończyła się wygraną bolszewików to czy dziś mówiłoby się o szaleństwie obrońców Stolicy? Czy znaleźliby się ludzie oskarżający marszałka Piłsudskiego i generała Rozwadowskiego o zdradę, która doprowadziła do hekatomby? Czy odsądzano by od czci i wiary żołnierzy, którzy mimo braku szans na zwycięstwo stanęli naprzeciw liczniejszej, lepiej uzbrojonej armii najeźdźczej zamiast siedzieć w domach albo wyjść z białą flagą i nie narażać się na pewną niemal śmierć? Pytam całkowicie poważnie, nie próbuję sobie robić jaj, nie kpię i nie strugam idioty, nie naigrawam się z bohaterów i ofiar tamtych lat. Pytam, bo widzę wielkie podobieństwo między żołnierzami i ochotnikami roku dwudziestego i warszawskimi powstańcami.

Tak jedni jak i drudzy poświęcili wszystko by stanąć w obronie Ojczyzny: swoją młodość, swoje marzenia, swoją przyszłość. Ani jedni ani drudzy nie zastanawiali się nad sensem walki, nie myśleli o poddaniu się, nie próbowali dogadywać się z wrogiem, nie stchórzyli – stanęli do nierównej walki w nadziei na zwycięstwo. Dlaczego zatem tych pierwszych stawia się na piedestale a drugich coraz częściej opluwa? Dlaczego marszałka Piłsudskiego otacza się niemal boską czcią a generała Komorowskiego nazywa się zdrajcą? Pytam – bo zupełnie tego nie rozumiem. Odnoszę wrażenie, że wedle części historyków i publicystów bitwy należałoby przyjmować tylko wtedy, kiedy przewaga jest tak duża, że szans na przegraną nie ma żadnych a w wypadkach przeciwnych należy się wycofać i czekać na lepszy moment. Teoria może i ładna, ale całkowicie nierealna, gdyby się do niej zastosować to państwo polskie przestałoby istnieć tuż po tym, jak powstało a do grona szaleńców i zdrajców należałoby wliczyć niemal wszystkich naszych królów i wodzów, hetmanów i generałów. Cedynia, Głogów, Grunwald, Psków, Kircholm, Wiedeń... każdą z tych bitew mogliśmy przegrać, w każdej graliśmy va banque. Dlaczego tylko Powstańców Warszawskich się opluwa a ich dowódców odsyła do psychiatryka? Naprawdę trudno mi to zrozumieć...

Alexander Degrejt