Z pewnością ubiegły tydzień to nie był dla rosyjskiej władzy dobry czas. Z kilku powodów. Zaczął się od protestów związanych z tzw. reformą emerytalną, którym przeciwdziałano z nie mniejszą energią niźli zazwyczaj, ale jednak spodziewano się, że po telewizyjnym wystąpieniu Putina i zapowiedzi złagodzenia niektórych jej rozwiązań siła sprzeciwu osłabnie, a może nawet wyczerpie się zupełnie. Nic takiego się jednak nie stało. Wiece i demonstracje miały miejsce w dziesiątkach rosyjskich miast – Władywostok, Nowosybirsk, Barnauł, Briańsk, Lipieck, Omsk, Rostow nad Donem, Samara, Moskwa – to tylko niektóre z nich. Jak napisano w popularnym Telegram – kanale Sierpem Po, „Fala toczy się i powraca. Nie milionowa. Ale toczy się bez przerwy. Czegoś takiego jeszcze nie było. On traci kontrolę, jego struktury nie mogą zgasić fali.” Dziś znów w Rosji demonstracje – zaczął Daleki Wschód (Jużno-Sachalińsk, Władywostok, Chabarowsk), władze jak zawsze aresztowały organizatorów, ale „fala toczy się”.

W gospodarce sprawy mają się jeszcze gorzej. W przeddzień Dnia Finansisty, który w Rosji przypada 8 września na rosyjskim rynku finansowym dało się zauważyć pierwsze oznaki paniki.

Wszystko zdaje się, wskazywać na to, że spadek wartości rubla, który zaczął się w kwietniu tego roku, wraz z wprowadzeniem pierwszych antyrosyjskich sankcji przez Waszyngton nie ulegnie zahamowaniu, wręcz przeciwnie, nawet, jeśli zwolni, to trendu nie uda się powstrzymać. W piątek (7.09) dolar zbliżył się do psychologicznej granicy 70 rubli, podczas gdy jeszcze jesienią ubiegłego roku amerykańska waluta kosztowała 58 rubli. Ta 20 % faktyczna dewaluacja, jak zauważają ekonomiści ma miejsce w sytuacji, kiedy rosyjskie Ministerstwo Finansów zawiesiło realizowaną politykę skupowania twardych walut z rynku celem odbudowy rezerw państwowych, bo na płytkim rosyjskim rynku zaczęło brakować walut. Na nastroje wpłynęła informacja o uchwaleniu przez amerykański Kongres nowych antyrosyjskich regulacji związanych z cyberbezpieczeństwem oraz wspólne wezwanie państw Zachodu (obok USA i Anglii również Francji i Niemiec), aby Moskwa odpowiedziała na dowody przedstawione przez Brytyjczyków w związku ze sprawa otrucia Skripala. To, co się stało w Waszyngtonie, oraz siła argumentów Londynu, skłoniła międzynarodowy świat finansów do uznania, że nowe sankcje wobec Moskwy są nieuchronne i najprawdopodobniej nastąpią szybciej niźli w październiku. Wówczas Biały Dom miał decydować, jakimi narzędziami presji wobec Rosji się posłuży. W grę wchodzą relatywnie mało dolegliwe, jak np. zakaz utrzymywania przez Aerofłot połączeń lotniczych ze Stanami Zjednoczonymi, oraz te o znacznie większym ciężarze gatunkowym, jak zakaz finansowanie rosyjskiego długu publicznego oraz instytucji finansowych kontrolowanych przez państwo, a to w Rosji ponad 80 % sektora. Teraz najwyraźniej uznano, że o symbolicznych środkach dyscyplinujących Moskwę nie ma, co mówić.

Obok rubla tę zmianę nastrojów najsilniej odczuł rynek rządowych papierów skarbowych. Udział inwestorów zagranicznych w całości rosyjskiego długu publicznego spadł we wrześniu do poziomu 26 %, podczas gdy jeszcze w kwietniu wynosił 34 %. Rentowność rządowych obligacji, jeszcze 31 marca nieprzekraczająca 7,5 % dziś jest powyżej 9 % a i tak rosyjskie ministerstwo finansów ma problemy z ich plasowaniem i zmuszone jest do odwoływania przetargów i zmniejszania oferty.

Jednak zupełna katastrofa wydarzyła się w Konstantynopolu. W piątek na oficjalnej stronie Patriarchatu Konstantynopolitańskiego pojawiła się informacja, że Bartłomiej I wyznaczył swych egzarchów na Ukrainie – będą nimi archiepiskop Danił z Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej w Stanach Zjednoczonych oraz episkop Ilarion z Kanady. W komunikacie pojawiła się też dodatkowa informacja, że w ten sposób Konstantynopol wykonuje podjęte już postanowienie o udzieleniu Kijowowi zgody na autokefalię tamtejszej cerkwi, czyli kości zostały rzucone. Dziwi w tym szybkość działania, bo spotkanie, na którym przedstawiciele Moskwy mieli się o decyzji dowiedzieć miało miejsce raptem tydzień wcześniej, oraz dobór duchownych, pracujących w krajach, których nie sposób zaliczyć do przyjaciół oficjalnej Rosji. Nie dziwi natomiast furia, z jaką wiadomość tę przyjęto w Moskwie. Metropolita Wołokołamski Illarion, który w rosyjskiej cerkwi odpowiada za kontakty z zagranicą komentując w sobotę decyzję Konstantynopola powiedział, iż „wygląda na to, że środki dyplomatyczne uległy wyczerpaniu” i jednocześnie zagroził, że w razie wydania tomosu przyznającego cerkwi ukraińskiej status niezależny Moskwa „zerwie eucharystyczną łączność z Konstantynopolem”. Dodał też, że decyzję o autokefalii uznają tylko „raskolnicy”, bo członkowie prawowiernej cerkwi ukraińskiej ani o nią nie występowali, ani tym bardziej jej nie uznają.

Komentatorzy zwracają uwagę na to, że Bartłomiej nie zdecydował się czekać na październikowy synod tylko już ogłosił decyzję o nominacjach, co oznacza, że w październiku już żadnych dyskusji nie będzie a jedynie zgromadzeni w Konstantynopolu hierarchowie zatwierdzą decyzję i oficjalnie wydadzą tomos ustanawiający niezależność ukraińskiego kościoła prawosławnego. Dla Rosji, w której nadal żywa jest ideologia Ruskiego Miru, w największym skrócie rzecz ujmując sprowadzająca się do twierdzenia, że naród rosyjski składa się z trzech braterskich i w istocie niewiele różniących się od siebie podgrup – Rosjan, Ukraińców oraz Białorusinów, połączonych wspólnotą wiary, języka, tradycji i historii, to, co się dzieje teraz na Ukrainie jest katastrofą na miarę historyczną, oznaczającą rozerwanie Ugody Perejasławskiej i w dłuższej perspektywie kwestionującej pretensje Rosjan do bycia czymś więcej niźli tylko rozrosłym terytorialnie państwem moskiewskim. Obserwatorzy zauważają, że cerkiew rosyjska „jest w szoku”, o czym zresztą wprost mówił rozmawiając z dziennikarzami Aleksandr Wołkow, odpowiadający w patriarchacie moskiewskim za kontakty z dziennikarzami. Dodał przy tym, że rosyjskie władze kościelne „powstrzymają się od oficjalnych komentarzy”. Ale dziennikarze zwracają uwagę, że na piątkowym posiedzeniu Wysokiej Rady Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej rozmawiano jedynie o kwestiach organizacji edukacji religijnej a w posiedzeniu nie wzięli udziału przedstawiciele nierosyjskich kościołów. To, że nie było tam przedstawicieli cerkwi ukraińskiej jest oczywiste, ale, że zabrakło reprezentantów Białorusi? Może przypadek.

Jeszcze przed ostatnimi decyzjami Konstantynopola Sergiej Czepnin, były redaktor naczelny „Gazety Patriarchatu Moskiewskiego” opublikował niezwykle interesujący artykuł omawiający relacje obydwu kościołów. (http://svop.ru/main/27506/). Przy czym nie pozostawia czytelnikom złudzeń zatytułował swój tekst – „Rosyjska Cerkiew traci Ukrainę”. Znacznie ciekawsza jest diagnoza, dlaczego tak się stało. Otóż jego zdaniem patriarcha Cyryl padł ofiarą poczucia dawno już przebrzmiałej potęgi rosyjskiej Cerkwi w kościele prawosławnym. Wrażenie takie powstało w czasach putinowskiego gospodarczego boomu początku nowego tysiąclecia, kiedy patriarchat moskiewski uchodził i był nie tylko najbogatszym i najszybciej rozwijającym się kościołem w prawosławnej rodzinie, ale również zyskiwał na pozytywnej reputacji, co w prawosławiu ma znacznie większą wagę niźli np. w Kościele Katolickim, rosyjskiej władzy świeckiej. Teraz, tzn. po 2014 roku, te czynniki nie działają, czego w moskiewskim patriarchacie po prostu nie dostrzeżono. Mało tego, wiosenne wizyty wysłannika Moskwy metropolity Illariona w innych stolicach lokalnych kościołów mogły, argumentuje Czepnin, utwierdzić Cyryla w tym, że linia Moskwy sprzeciwiającej się autokefalii dla Cerkwi Ukraińskiej, cieszy się poparciem większości. Ale to okazało się dość fundamentalnym błędem, bo w rzeczywistości, jak powiedział w trakcie niedawnego soboru w Konstantynopolu metropolita Elpidofor, Fanar (czyli Konstantynopol) wojaż Iliariona traktuje w kategoriach „siania dezinformacji i kolportowanie opinii, których celem jest wprowadzenie w błąd.” Takie stanowisko, świadczy zdaniem rosyjskiego dziennikarza, nie tylko o tym, że w świecie prawosławnym pozycja rosyjskiej Cerkwii słabnie, ale również, że jej hierarchowie zaślepieni wiarą w to, że nadal mają tyle samo do powiedzenia co kiedyś, nie zauważyli, że świat się zmienił. Gdyby, konkluduje, akcję rozpocząć 10, a najlepiej 20 lat wcześniej, to być może pozytywny, z punktu widzenia Moskwy rezultat byłby w zasięgu ręki, ale teraz jest na to zdecydowanie zbyt późno. Można byłoby całą sytuację skwitować powiedzeniem, że pycha kroczy przed upadkiem. I jeśli diagnozy Czepnina okażą się uprawnione, to w najbliższej przyszłości będziemy jeszcze świadkami wielu ciekawych wydarzeń w tej materii.

Podobnie wiele emocji dostarczy nam obserwacja tego, co się dzieje w Donbasie. Nie poświęcę opisowi sytuacji całej notki, ale warto odnotować dwie rzeczy. Po pierwsze, po zabójstwie Zacharczenki w ciekawy sposób zachował się „lider” siostrzanej republiki w Ługańsku. Po prostu wyjechał do Moskwy, chyba bojąc się, że jego czeka ten sam los. Potem, jak sytuacja trochę się wyklarowała wrócił, ale gołym okiem widać, że walka buldogów pod dywanem w Doniecku i Ługańsku trwa w najlepsze. Nominowany na tymczasowego następcę Zacharczenki Trapeznikow, oczywiście mający na swoim koncie epizod służby w siłach specjalnych, tylko dobę sprawował swą funkcję. Bo zaraz potem okazało się, że jego nominacja nie ma żadnych formalnych podstaw i został zdymisjonowany, a na jego miejsce przyszedł skonfliktowany z ekipą Zacharczenki przewodniczący lokalnego sowietu Puszilin. Jednocześnie zapowiedziano, że 11 listopada odbędą się wybory, co ciekawe, w obydwu „republikach”, co traktować trzeba, jako wstęp do ich połączenia. Pozycja Puszilina jest zdecydowanie słabsza niźli Zacharczenki, i nie tylko z tego powodu, że w swoim czasie współpracował z twórcą największej w Rosji piramidy finansowej Sergiejem Mawrodi, jest on cywilem i jak argumentują rosyjscy dziennikarze nie ma tak silnego wsparcia w kręgach lokalnych siłowików. Ale, ma inny, zdaje się mocniejszy atut – wspiera go kremlowski kurator Donbasu – Surkow. I to wystarczyło, aby został p.o. szefa „republiki” i najprawdopodobniej wystarczy, tak się uważa, aby wygrał nadchodzące wybory. Przed wyborami jednak „trzeba oczyścić przedpole” tzn. pozbyć się ludzi nieżyjącego lidera. I to już trwa. Ranny w zamachu „minister finansów” republiki i prawa ręka Zacharczenki Timofiejew, oficjalnie już oskarżony został o zawłaszczenie majątku jednego z największych lokalnych holdingów rolniczych. Po prostu w swoim czasie wkroczył wraz z uzbrojoną ekipą do siedziby firmy, wyrzucił nominowanych przez właściciela managerów i oświadczył, że teraz „on tu rządzi i co mu zrobisz”. Trochę pokazuje to, z kim mamy na wschodzie Ukrainy do czynienia. Następcy nie są najprawdopodobniej wiele lepsi. Tymczasem Timofiejew dał drapaka do Rosji szukając poparcia u swych dotychczasowych protektorów, albo po prostu czekając na wyklarowanie się sytuacji. To, co się dotychczas tam stało interpretowane jest, jako sukces frakcji Surkowa, sprzymierzonego najprawdopodobniej z FSB. Ale w planie politycznym funkcjonuje też i inna interpretacja. Otóż po zabójstwie Zacharczenki w rosyjskiej elicie władzy silniej zaczęły rozlegać się głosy, że „trzeba wybrać wariant gruziński”. To nie znaczy zbrojnie najechać Ukrainę, choć zwolennicy takiego rozegrania sytuacji też w Rosji są, a publicznie mówił o tym choćby ostatnio Żyrinowski, ale po prostu „zamknąć temat” i wzorem Abchazji, (której premier właśnie zginął w bardzo dziwnie wyglądającym wypadku drogowym – kierowca i ochroniarze cali i zdrowi a ten nieszczęśnik już nie) oraz Osetii uznać wschodnio ukraińskie „republiki”. Puszilin, to zdaniem rosyjskich obserwatorów, zwycięstwo nieco bardziej umiarkowanej „linii Surkowa”, który ma się opowiadać za kontynuowaniem procesu mińskiego.

Być może wieści, jakie napłynęły z Londynu, ale przede wszystkim dość zdecydowane i zaskakująco szybkie poparcie Berlina i Paryża, dla stanowczej linii brytyjskiej premier, oraz reakcja rynków na te informacje, przekonały Kreml, że „twarda rozgrywka” z Ukrainą byłaby rozwiązaniem w obliczu rozchwiania rynków finansowych oraz protestów emerytalnych, póki, co niekorzystnym.

Marek Budzisz

dam/salon24.pl