Kościół katolicki niezmiernie się zasłużył - także wobec współczesnej kultury, bardziej niż kiedykolwiek potrzebującej takiego świadectwa - że tak wytrwale i jednoznacznie jest wierny literze Ewangelii:

Kto oddala żonę swoją, a bierze inną, popełnia cudzołóstwo względem niej. I jeśli żona opuści swego męża, a wyjdzie za innego, popełnia cudzołóstwo (Mk 10, 11-12).

Zarazem jednak trudno nie słyszeć tych dramatycznych pytań, jakie rodzi sytuacja tysięcy katolików, którzy z powodu nie dających się uporządkować spraw małżeńskich znaleźli się na marginesie Kościoła. Czy wierność literze Ewangelii nie przesłania i nie przytłacza tego, co najważniejsze: wierności jej duchowi? Dość często zarzuca się stanowisku Kościoła odnośnie do rozwodów i małżeństw osób rozwiedzionych bezduszność, ciasny rygoryzm, brak ducha miłości.

Co sądzić o tym - naocznym przecież - napięciu między literą a duchem Ewangelii? Po pierwsze, wszelkie próby wypośrodkowania między literą a duchem wydają się skażone nieuleczalną niewiernością wobec słowa Bożego. Naukę Chrystusa należy przyjmować dosłownie. Jak mówił Norwid, nie wolno Ewangelii brać przez rękawiczkę. Mnożące się dzisiaj próby rozluźnienia katolickich zasad o świętości małżeństwa cechuje zwykle ten sam — trudny do przyjęcia — schemat, jakoby miłość nakazywała niekiedy odstąpić od dosłownego rozumienia nauki Ewangelii.

Z drugiej przecież strony nie sposób zaprzeczyć, że praktyka Kościoła sprawia nierzadko wrażenie, jak gdyby w naszej wierności nauce Chrystusa o małżeństwie liczyła się głównie i przede wszystkim litera. Niniejsze refleksje są próbą pokazania, że zachowując literalną wierność przykazaniom Chrystusa, można i trzeba - czynić to w duchu miłości. Napięcie między literą a duchem należy rozwiązywać nie przez. odstępstwo od litery, ale przez przesycanie litery duchem.

NIESPRAWIEDLIWOŚĆ STEREOTYPÓW

Zacznijmy od banalnej uwagi, że nie powinno się traktować wszystkich małżeństw, zawartych przez osoby związane już z kimś innym, w sposób jednakowy. Najprostsza obserwacja przekonuje, że sytuacja moralna takich osób może być bardzo różnorodna, niekiedy wręcz krańcowo odmienna. Są wśród nich osoby, które bez skrupułów odegrały rolę strony trzeciej, wbijającej klin w poprzednie małżeństwo, ale są także ludzie pokrzywdzeni przez współmałżonka, którzy niewiele przyczynili się do rozejścia pierwszego stadła. Jedni w sytuację niezgodną z nauką Ewangelii weszli z lekkim sercem, dla innych był to dramat duchowy i moralny, w którym słabość ludzka zwyciężyła niejako wbrew ich własnej woli. Pierwsze małżeństwo mogło mieć wszystkie szanse trwałości i rozpadło się na skutek oczywistego braku dobrej woli, ale bywa i tak, że ziarno rozpadu znajdowało się już w samym — niedojrzałym — zamiarze małżeństwa.

Prawda, że każde małżeństwo zbudowane na gruzach poprzedniego, jest niezgodne z nauką Pana. Ale byłoby jawnym doktrynerstwem nie odróżniać ludzkich dramatów od zwyczajnego moralnego zepsucia lub nawet złej woli. Nie sprowadzamy przecież do wspólnego mianownika morderstwa i np. lenistwa, mimo że również to ostatnie może być grzechem ciężkim. Podobnie czym innym wydaje się jawne lekceważenie zasad Ewangelii w poglądach i nieprzejmowanie się nimi w życiu, czym innym zaś uznawanie swojej niewierności wobec Chrystusa i żal, że okoliczności życiowe i moja własna słabość oddaliły mnie od Niego.

Idea zróżnicowanego traktowania chrześcijan, których sytuacja małżeńska jest niezgodna z nauką Chrystusa, nie jest obca tradycji katolickiej. Dla przykładu można przypomnieć synod w Elwirze (ok. 303 r.; okres prześladowań Kościoła), który uznał za stosowne uchwalić na ten temat dwa różne kanony, zależnie od winy za rozpad pierwszego małżeństwa. Zwłaszcza pierwszy z nich wydaje się przejawiać surowość wręcz okrutną, należy go jednak rozumieć w świetle tego, co powiemy poniżej o sensie wykluczenia od sakramentów :

Kan. 8. Kobiety, które bez przyczyny opuściły swoich mężów i poślubiły innych, nawet na łożu śmierci mają być pozbawione komunii.

Kan. 9. Natomiast kobieta, która opuściła męża, dlatego że był cudzołożnikiem, niech nie poślubia innego; jeśli poślubi, nie będzie dopuszczona do komunii dopóki żyje ten, którego opuściła, chyba że w wypadku choroby.

Myślę, że także z pozycji całkowitej wierności literze Ewangelii można i trzeba stawiać pytanie, czy ludzi, którym Kościół nie może udzielić sakramentu małżeństwa i których nie dopuszcza do Eucharystii, nie traktujemy niekiedy niesprawiedliwie. Nasz Zbawiciel nie ukrywał dezaprobaty dla zła, jakiego dopuszczali się złodzieje i prostytutki, a przecież bardzo ostro ocenił pobożnych faryzeuszów, którzy tych ludzi potępiali. Sądzę, że ból, jaki ktoś przeżywa z powodu wyłączenia od sakramentów, jest wystarczająco ciężki i tym bardziej należy oszczędzać bólu niesprawiedliwego. Nie można zwłaszcza stwarzać wrażenia, jak gdyby nie miały znaczenia wobec Boga wartości moralne i religijne, które chrześcijanie wykluczeni od sakramentów starają się realizować i przekazywać dzieciom. Byłoby bezduszną niesprawiedliwością, gdyby tych, którzy wobec Boga żałują swoich błędów, a może nawet w swoim otoczeniu świadczą głośno o słuszności ewangelicznych zasad małżeńskich, stawiać na jednym poziomie z ludźmi, którzy mają pretensję do Pana Boga, że Ewangelii nie dostosował do ich poglądów i stylu życia.

Rozróżnienie niniejsze jest oczywiście schematyczne. Tęsknota za sakramentami i żal, że jest się współautorem swojej sytuacji niezgody z Bogiem, może mieć przyczyny także całkiem ludzkie i zgoła nie nadprzyrodzone. Z drugiej strony, walka z Bogiem i rzucanie Mu w twarz oskarżeń, że i On jest winien mojego z Nim skłócenia, nie musi świadczyć o wierze zmanierowanej, która według swojej miary chciałaby osądzać słuszność prawa Bożego. Spieranie się z Bogiem bywa przecież również drogą do przyznania Jemu racji.

Szczególnie podkreślam tu schematyczność rozróżniania dobrej i złej wiary, niewystępowanie żadnej z tych postaw w stanie czystym, bo wynika stąd postulat określonej postawy praktycznej. Jeśli bowiem tak się rzeczy mają, znaczy to, że nie do nas należy usprawiedliwiać lub potępiać kogokolwiek. Winniśmy raczej głosić wszystkim nowinę o zbawieniu, słowa pocieszenia, że Bogu jest miły każdy, kto stara się wejść na drogę wskazaną przez Chrystusa, nawet jeśli czyni to nieudolnie, a błędów nie można naprawić od razu. Ale winniśmy również wyraźnie głosić, że prawo Boże jest właśnie takie, jakie jest.

WYKLUCZENIE OD SAKRAMENTÓW

Wiernym, którzy żyją w małżeństwie nie potwierdzonym sakramentalnie, Kościół odmawia rozgrzeszenia oraz Eucharystii. Jest to najcięższa kara, jaką dysponuje Kościół, a codzienne doświadczenie uczy, że sprawia ona wierzącemu chrześcijaninowi ból wyjątkowo dotkliwy. Wykluczenie ze wspólnoty eucharystycznej jest bowiem, zgodnie ze słowem Pana, że „cokolwiek rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie, cokolwiek zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie”, znakiem wyłączenia ze wspólnoty z Bogiem.

Funkcjonuje wśród wiernych przekonanie, a podzielają je nierzadko sami zainteresowani, że niedopuszczenie do sakramentów jest równoznaczne z wyłączeniem od zbawienia wiecznego. Jest ono wtedy słuszne, jeżeli podkreśla głęboki, nie tylko umowny i zewnętrzny, związek między przynależnością do Kościoła a przynależnością do Boga. Utożsamiać jednak wspólnotę eucharystyczną ze wspólnotą z Bogiem byłoby oczywistym uproszczeniem. Mniemanie takie zniekształca ponadto sens stosowanego przez Kościół wyłączenia od sakramentów.

Ta surowa kara ma znaczenie podwójne. Wobec chrześcijan, którzy — mimo odejścia od drogi Bożej — nie dostrzegają potrzeby pojednania i powrotu do Ojca, niedopuszczenie do pełnej komunii z Kościołem jest dramatycznym upomnieniem, że według swojej znajomości słowa Bożego Kościół nie może im głosić nadziei zbawienia, wręcz przeciwnie, uważa ich zbawienie za poważnie zagrożone. Kościół nie jest właścicielem źródeł łaski, które zostały w nim złożone, dlatego nie posiada prawa dopuszczania do nich samowolnie tych, których postępowanie jest jawnie niezgodne ze słowem Bożym. Tym wszystkim Kościół głosi potrzebę pokuty. Nawet jednak jeśli nie jest rozumiany lub spotyka się z lekceważeniem, poleca ich przecież miłosierdziu Bożemu i modli się o życie wieczne dla nich.

Ale wśród wyłączonych od komunii znajdują się również chrześcijanie, którzy szczerze pragną powrotu do Boga. Ludzie ci wiedzą, że naruszyli prawo Boże, i żałują tego. Elementarne poczucie sprawiedliwości nie pozwala im jednak rozbijać nowego gniazda, nie czują się uprawnieni krzywdzić rozwodem nowego współmałżonka i pozbawiać dzieci normalnego środowiska rodzinnego. Zwłaszcza jeśli nie ma dzieci z poprzedniego małżeństwa, a pierwszy -ślubny - współmałżonek również związany jest już z kimś innym.

Jak wiadomo, takich ludzi Kościół dopuszcza do sakramentów jedynie pod warunkiem, że zaniechają współżycia małżeńskiego. Niekiedy pragnienie pojednania z Bogiem jest tak wielkie, że ludzie decydują się dotrzymać tego - niełatwego przecież - warunku i rzeczywiście mieszkają pod wspólnym dachem jak brat z siostrą. Ale co robić, jeśli druga strona nie ma zrozumienia dla takiego rozwiązania? Czy można potępiać ludzi, którzy przez wzgląd na dzieci i na pokój w rodzinie pozostawiają swoją sytuację małżeńską religijnie nieuregulowaną? Czy wyłączenie od sakramentów, zastosowane wobec takich ludzi, ma jeszcze sens religijny? Wydaje się, że tak, ale jest on inny niż w przypadku pierwszym.

Odwołam się tu do doświadczenia Kościoła pierwszych wieków. Starożytni chrześcijanie karę ekskomuniki przedłużali często na całe lata po nawróceniu, a stosowali ją również w wypadkach, kiedy zewnętrznie nie było żadnych przeszkód, aby zainteresowanych przyjąć do pełnej komunii Sądzili, że sytuacja taka pogłębia nawrócenie, obawiali się, aby przedwcześnie przyjęta komunia nie była kłamstwem wobec Boga.

Św. Cyprian w 251 r. przestrzegał wręcz, aby rozgrzeszenie udzielone zbyt pośpiesznie nie wtrąciło pokutującego w nową przepaść: „Dość upadłym jednego upadku, Niech nikt pragnących się podnieść nie wtrąca oszustwem w przepaść. Niech nikt leżących, za których się modlimy, aby ręka i ramię Boga ich podźwignęły, jeszcze bardziej nie przygniata i nie gnębi”. Natomiast św. Grzegorz Wielki, aby ostrzec przed zbyt łatwym dopuszczaniem do sakramentów, użył obrazu wręcz brutalnego: „Uczniowie rozwiązują Łazarza dopiero wtedy, kiedy mistrz wskrzesił go z martwych. Gdyby go bowiem rozwiązali, gdy był jeszcze martwy, to raczej wstrętny zaduch by poczuli, niż skutek ich czynów by się okazał” (592 r.).

Sądzę, że idee te można zastosować - mutatis mutandis - do wyłączonych od komunii z powodu nieuporządkowanej sytuacji małżeńskiej, zwłaszcza jeśli szczerze szukają jedności z Bogiem. Kościół byłby złą matką, gdyby nie .chciał doceniać, podtrzymywać i popierać wszystkiego, co w życiu tych ludzi i ich rodzin dobre i Boże. Nie można ich sytuacji wobec Boga sprowadzać wyłącznie do impasu, w jakim się znaleźli. Ludziom — szczerze szukającym pojednania — należy głosić nadzieję. Jeśli nawet wyjście z impasu jest prawie niemożliwe i ludzi tych nadal Kościół nie będzie mógł dopuścić do komunii, trzeba im przynajmniej pomóc wejść na drogę, która jakoś ku komunii jest skierowana.

Znów powołam się na starożytnych chrześcijan, bo surowość ich praw była rzeczywiście przesycona miłością. W „Didaskaliach” czytamy:

Nie powinieneś im jednak, biskupie, całkowicie zabraniać wstępu do świątyni i słuchania kazania, wszak i Pan nasz, Zbawiciel, nie odtrącał całkowicie ani nie odrzucał celników i grzeszników, lecz przeciwnie, nawet siadał z nimi do stołu. Gdy zaś faryzeusze oburzali się na to, że jada z celnikami i grzesznikami, odpowiedział: nie zdrowi potrzebują lekarza, lecz chorzy. I wy zatem, biskupi, obcujcie z nimi i starajcie się ich pozyskać, otaczajcie ich opieką, rozmawiajcie z nimi, pocieszajcie ich, podnoście na duchu, nawracajcie.

Są to słowa nieznanego nam z imienia biskupa syryjskiego z III wieku, ale starochrześcijańskie wskazówki na temat wyłączonych od komunii często cechują się taką życzliwością dla tych, co zawinili wobec Boga i Kościoła.

KU PEŁNEMU POJEDNANIU Z KOŚCIOŁEM

Nacisk współczesnej mentalności na zmianę katolickich zasad o bezwzględnej nierozerwalności małżeństwa jest zjawiskiem powszechnie znanym. Niekiedy również od wewnątrz, ze strony wiernych lub teologów, proponuje się rozmiękczającą interpretację trudnych nakazów Ewangelii, a stanowisko Kościoła krytykuje się jako sztywne i nieżyciowe. Chcąc opisać obecną sytuację przy pomocy jakiegoś ogólnie znanego symbolu, trzeba by się chyba odwołać do ewangelicznego obrazu burzy na morzu, w której łódź nie miałaby szans ocalenia, gdyby nie czuwał nad nią Zbawiciel. Chrześcijanie dość często używali rękawiczek, które łagodzą kanciastość Ewangelii, i nie są to tradycje, z których bylibyśmy szczególnie dumni. Powinno to skłaniać do rezerwy wobec propozycji, gdzie kładzie się nacisk głównie na zmiany zewnętrzne. Nie wydaje się również, aby można było wyciągać zbyt dalekie wnioski z faktu, że dawniej nie było takiego jak dziś rozdźwięku między obyczajem społecznym a nauką Kościoła. Były bowiem w historii Kościoła również epoki, kiedy głosił on wiernie nakazy Ewangelii mimo ich rozbieżności z potocznym obyczajem. Św. Jan Chryzostom (zm. 407 r.) musiał kiedyś swoim słuchaczom powiedzieć bez ogródek:

Nie zarzucajcie mi, że prawa cywilne pozwalają wam dokonać rozwodu i opuścić żonę. Nie według tych praw Bóg was będzie sądził w wielkim dniu Sądu, ale według praw, jakie sam ustanowił.

Być może propozycja rewizji kościelnego prawa małżeńskiego pod kątem oczyszczenia go z nieuzasadnionych rygoryzmów posiada swój sens. Nie wydaje się jednak, aby zmiany mogły wyjść poza pewne marginalia oraz sprawy proceduralne. W każdym razie nadzieja, jaką należałoby głosić ludziom wykluczonym od sakramentów, nie wydaje się leżeć w możliwości zmiany przepisów prawnych. Trywializm takiego nastawienia ustępowałby chyba tylko tu i ówdzie spotykanej nadziei, że pogodzić się z Bogiem pozwoli mi łaskawa śmierć pierwszego współmałżonka. Trudno sobie wyobrazić bardziej niereligijne pojmowanie zasad wiary.

Chrześcijaństwo jest radosną nowiną o wyzwoleniu, zaproszeniem do wolności. Potraktowane jednak płytko, nie tylko traci swoją tożsamość, ale może stać się przeciwieństwem samego siebie. Innymi słowy, chrześcijaństwo może być również przeżywane jako doktryna niewoląca człowieka, przygniatająca go ciężarem swoich wymagań i obowiązków. Kiedy łamiemy prawo Boże, a później nie jesteśmy zdolni do prawdziwego pojednania z Ojcem, wiąże się to często z takim właśnie - zewnętrznym i czysto materialnym - pojmowaniem zasad Ewangelii, które ze swej istoty są przecież duchowe i wewnętrzne.

Przykazania Boże są dla nas nierzadko tak trudne, bo traktujemy je na wzór praw nałożonych z zewnątrz, rygorów, które ograniczają naszą wolność. Dlatego i nasza pokuta nosi niekiedy znamię jakiegoś ducha niewolniczego: człowiek wraca do Boga jakby przymuszony Jego wyższością i perspektywą kary za grzech. Tracimy często z oczu, że tym, co najgłębsze i najpiękniejsze w pokucie chrześcijańskiej, to wyzwalające odkrycie wewnętrznego sensu Bożego prawa i niesłuszności grzechu, powrót w ramiona kochającego Ojca, który wybacza i leczy.

W tej perspektywie rady, jakich udziela Kościół katolikom, którzy naruszyli przykazanie Chrystusa o małżeństwie, są różne, zależnie od konkretnej sytuacji zainteresowanych, ale jednakowe w swoim duchu. Tam, gdzie nowy związek nie jest jeszcze utrwalony, Kościół stanowczo radzi jego rozwiązanie. Sytuacje takie należą niewątpliwie do najtrudniejszych prób wiary, a jeśli u wielu wiara w takich momentach ponosi klęskę, to nie tylko dlatego, że była słaba, ale i dlatego, że była płytka. Ktoś może nie rozumieć sensu prawa Bożego, ale chrześcijanin powinien wówczas przynajmniej starać się zaufać Chrystusowi, że Jego wskazania mają sens realny i bronią jakichś ważnych wartości. Trudno mówić o dojrzałej wierze, jeśli dla kogoś przykazanie Boże to tylko pusty treściowo zewnętrzny zakaz. Albo jeśli ktoś, uznając słuszność rozwiązań Ewangelii, sądzi, że jego sytuacja jest tak szczególna, iż właściwie one go już nie dotyczą.

Zapewne, prawda tych uwag jest tylko teoretycznie prosta. Wystarczy sobie przypomnieć pełne bólu głosy tych wszystkich, którzy pytają, czy Bóg rzeczywiście chce, aby przez całe życie ponosili skutki młodzieńczej nierozwagi, z jaką zawarli pierwsze małżeństwo, niedobrane i niejako z góry skazane na rozpad. W rozmowach z takimi ludźmi moja wierność Ewangelii jest pełna nieśmiałości wobec nich i żalu do społeczeństwa, że tworzy atmosferę sprzyjającą lekkomyślnym małżeństwom i zbyt łatwym rozwodom. W ocenie takich sytuacji należy chyba okazywać równie mało tupetu i równie wiele stanowczości, jak spowiednik, kiedy nędzarz mu się spowiada, że był zmuszony ukraść chleb drugiemu nędzarzowi. Wydaje się, że świadczy to o jakiejś chorobie społecznej, jeśli zbyt często zdarzają się sytuacje, kiedy alternatywą złamania prawa Bożego jest heroizm lub coś niewiele mniejszego. A swoją drogą, naprawdę warto zwrócić się do sądu kościelnego z zapytaniem, czy takie efemeryczne i dawno już nie istniejące małżeństwo faktycznie było małżeństwem.

Jaką perspektywę pojednania z Bogiem i Kościołem można pokazać tym wierzącym, których małżeństwa Kościół nie może potwierdzić sakramentalnie, mimo że jest już związkiem trwałym i jego rozwiązanie nie wchodzi w rachubę? Między innymi po tym rozpoznajemy Bożą obecność w świecie, w którym żyjemy, że w jakiej sytuacji człowiek by się nie znalazł, powrót do Boga jest zawsze możliwy. Ludziom tym radziłbym najpierw spieranie się z Bogiem na temat swojej sytuacji, ale w duchu wiary, tzn. z tym nastawieniem, że w walce zwycięży Bóg, a ja mam wyjść z niej jakoś oczyszczony i pogłębiony. Zrozumieć w duchu wiary winę mojej dawnej niewierności — znaczy zobaczyć, że Bóg jest Ojcem i kocha, zarówno wtedy; gdy daje przykazania, jak wówczas, kiedy przebacza.

Bywa, że człowiekowi jak gdyby było potrzeba upadku, aby zrozumieć wspaniałość Bożej miłości. Coś z tego, co odważamy się śpiewać w liturgii wielkopostnej, nazywając grzech Adama błogosławioną winą. Jeśli ktoś w swoich zmaganiach z Bogiem dojdzie do tego punktu, wówczas chyba łatwiej mu będzie znieść wyłączenie od komunii (paradoks: łatwiej, mimo pogłębienia wiary). Potrzeba pokuty, nawet tak ciężkiej, będzie w nim bowiem równie żywa, jak tęsknota za sakramentalnym spotkaniem z Chrystusem. A ból z powodu tej najtrudniejszej dla chrześcijanina pokuty będzie łagodzony świadomością, że swoim życiem jestem przecież jakoś do komunii zwrócony.

Jeszcze dwa słowa o wspomnianym już zwyczaju kościelnym, że osoby niezwiązane sakramentalnie, a mieszkające nadal ze sobą, dopuszcza się do Eucharystii jedynie pod warunkiem, że zobowiązały się żyć jak brat z siostrą.

Wydaje się, że ta trudna propozycja dla niektórych par stęsknionych powrotu do sakramentów jest na pewno rozwiązaniem realnym. Inni mogliby widzieć w niej jakąś perspektywę na przyszłość, nawet jeśli jeszcze nieokreśloną. Ale nie trzeba wezwania do pojednania z Bogiem sprowadzać karykaturalnie tylko do tego szczegółu. Najważniejsze, co można powiedzieć ludziom spragnionym pełnego powrotu do Kościoła, to zapewnienie, że nadzieja zbawienia — wyrażana czynami i całym nastawieniem — może naprawdę stać się wytyczną ich życia. Wówczas nawet jeśli człowiek nie może jeszcze przystąpić do komunii, to przecież duchowo, jest coraz bliżej komunii.

O. Jacek Salij OP

dam/opoka.org.pl