Grzegorz Strzemecki

 

 

"Pewnie, że by cię zlinczowali. To katolicy."

Refleksje na obrzeżach Marszu Świętości Życia

 

Na warszawski Marsz Świętości Życia wybrałem się żoną i najmłodszą córką, która miała swoje kaprysy. Nie chciała być w tłumie, w którym czuła się przytłoczona. Przeszkadzał jej też upał, bo pogoda była piękna i w pełnym słońcu było gorąco jak w lecie. A słońce było prawie na wprost, na linii Krakowskiego Przedmieścia i zalewało światłem prawie całą ulicę.

Nie szliśmy więc w głównym pochodzie, na jezdni, ale posuwaliśmy się po chodniku, skrajem Krakowskiego przedmieścia, tuż pod ścianami budynków, gdzie był skrawek cienia. W ten sposób nie byliśmy wśród "samych swoich" uczestników marszu, ale ocieraliśmy się o stoliki kawiarnianych ogródków i mijaliśmy z bliska przypadkowych gapiów, których uwagę z konieczności zwracał maszerujący tłum i dość wrzaskliwy megafon intonujący piosenki i hasła do skandowania.

Manifestacja spełniała więc swoją funkcję, choćby przez to, że prowokowała postronne, czasem zdecydowanie jej nieprzychylne komentarze, które czasem docierały do moich uszu. Mijałem właśnie dwie dziewczyny, które widziałem kątem oka i nie zwróciłbym na nie w ogóle uwagi, gdyby nie strzęp rozmowy, który mimo woli usłyszałem:

 

- Myślisz, że jak bym powiedziała, dokonałam aborcji to by mnie zlinczowali?

- No pewnie. To katolicy.

 

Trudno powiedzieć, czy bardziej zabrakło mi refleksu czy determinacji, żeby odwrócić się i rzucić jakąś uwagę o kreowaniu sobie fikcyjnego wroga i nakręcaniu się w strachu i nienawiści. Nie uczyniłem tego, doszedłem jednak do wniosku, że warto tę opinię "na spokojnie" podjąć i skomentować, zwłaszcza na użytek wszystkich przeciwników Frondy, tak licznie i z upodobaniem odwiedzających nasz portal.

Zakładając szczerość podsłuchanej mimochodem uwagi, to uderza w niej ogrom niewiedzy i niezrozumienia rzeczywistych poglądów, motywów i postaw katolików. Na bazie tej niewiedzy sztucznie stwarza się demonicznego, groźnego wroga, szukającego okazji i pretekstu by linczować kobiety za dokonane aborcje. Może warto więc przypomnieć i wyjaśnić kilka spraw oczywistych dla owych "niebezpiecznych" katolików, a być może zupełnie nieznanych ich "sterroryzowanym" przeciwnikom.

Katoliccy uczestnicy Marszu, prowadzeni przez dwóch arcybiskupów, nie zamierzali linczować kobiet ani za popieranie, ani za dokonywanie aborcji. Marsz, jak wiele innych wezwań w tej sprawie, miał wyłącznie apelować do sumień, przypominając jedno z najważniejszych przykazań "nie zabijaj!". Warto też może przypomnieć, że propozycje ustawowego karania (nie linczowania) kobiet nie zyskały poparcia ani większości katolików ani hierarchów.

Z pewnością niejeden z uczestników marszu miał na sumieniu aborcję, bo bycie katolikiem nie oznacza bycia bezgrzesznym, a ludzkie historie są bardzo różne. Jednak tym, co zapewne łączyło tych, którzy uczestniczyli w marszu poczuwając się do takiej winy było to, że w którymś momencie swojego życia ich sumienie kazało im przyznać, że dokonali rzeczy złej, a nawet strasznej i potrafili się sami przed sobą do tego przyznać. Nikt ich nie skłonił do tego groźbą linczu, ani nie zamierzał tym linczem ukarać. Po prostu kiedyś obudziło się w nich sumienie i chcieli w innych również to sumienie obudzić. Publicznie dawane świadectwa takich nawróceń można czasem usłyszeć w kościołach, a po Wielkiej Nocy takie świadectwa będzie można nawet usłyszeć na placach i ulicach miast.

Hasła marszu nie wchodziły w polemikę z modnymi współczesnymi trendami, tak popularnymi wśród wielu przeciwników katolicyzmu, ale w tym miejscu może warto zwolennikom tych trendów przypomnieć wielokrotnie już podnoszoną drastyczną niespójność ich postępowania i - nie waham się tak tego nazwać -  jakąś gigantyczną ślepotą sumienia.

 Ślepota ta każe im walczyć o niezabijanie zwierząt albo o nieścinanie drzew, spotkałem się nawet z przepraszaniem pokrzyw o to, że jest się zmuszonym je zerwać. Życie tych wszystkich istot jest dla nich tak cenne, że trzeba je chronić i szanować, natomiast życie człowieka, nie mniej żywego niż zwierzęta i drzewa, choć jeszcze się nie urodzonego, na ochronę nie zasługuje.

Ślepota ta każe solidaryzować się z manifestacjami przeciw myśliwym i wycinaniu drzew, jednak manifestacja wzywająca do ochrony życia ludzkiego zasługuje z ich strony jedynie na potępienie, pogardę i zmyślone (aż prosi się powiedzieć "katofobiczne") oskarżenia, zaś próby wzmocnienia prawnej ochrony ludzkiego życia zasługują na odpowiedź w postaci zionącej upiorną nienawiścią "ściany furii".

W tym miejscu pada zwykle argument o wolności dysponowania własnym ciałem.  Można by na to próbować odpowiedzieć odwołując się do wolności dysponowania własnymi zwierzętami - z własnego lasu lub własnej hodowli, co druga strona może odeprzeć twierdzeniem, że to zupełnie co innego, niż "własność" tego, co matka nosi w swoim ciele. I tu się w pełni zgodzimy, bo  w odniesieniu do człowieka słowa "własność" można użyć wyłącznie w cudzysłowie.

Relacja matki, do rozwijającego się w niej dziecka nie da się przecież porównać z relacją właściciela do jego lasu lub jego zwierząt. Jest absolutnie nieporównywalna pod względem bliskości, odpowiedzialności i powinna być nieporównywalna pod względem miłości, o ile tej miłości, tak jak sumienia, się w sobie nie zabije.

I tu wracam do tego, co chciałbym przekazać przyglądającym się naszej manifestacji dziewczynom, które naprawdę albo na niby straszyły się demonicznym, sztucznie wykreowanym obrazem spragnionych linczu katolików. To samo chciałbym również przekazać wiernie kibicującym Frondzie trollom. I manifestacja, i ten tekst nie są zapowiedzią żadnego linczu, są wyłącznie wołaniem do sumień: nie zabijajcie dzieci, które jeszcze się nie urodziły. One też zasługują na życie.