Kto twierdzi, że co przeminęło, to się skończyło, popełnia gruby błąd. Bo z jednej strony, na logikę niby tak jest, ale doświadczenie przeczy logice. Już przecież odetchnęliśmy z ulgą, kiedy 4 lipca 2012 r., po burzliwych protestach jakie rozlały się po Europie, Parlament Europejski odrzucił porozumienie ACTA. Wcześniej, bo 1 października 2011 w Tokio umowę podpisały: Kanada, Stany Zjednoczone, Australia, Japonia, Maroko, Nowa Zelandia, Singapur i Korea Południowa. Meksyk, Szwajcaria oraz Unia Europejska wstrzymały się ze złożeniem podpisu, jednak wzięły udział w ceremonii potwierdzając swoje poparcie dla inicjatywy oraz zobowiązanie do kontynuowania nad nią prac i uchwalenia jej w jak najszybszym terminie. Przez kilka lat cisza.

Odetchnęliśmy z ulgą… Aż tu nagle bum! - Parlament Europejski przyjął projekt nowej dyrektywy o prawie autorskim. Tłumacząc to na ludzki język – urzędnicy brukselscy wznowią prace nad przepisami ACTA2 czyli wracamy do punktu wyjścia.

Ale przecież nie ma czego się obawiać - sama idea porozumienia musi budzić aprobatę każdego uczciwego człowieka. Regulacja obrotu poprzez Internet podrabianymi dobrami, lekami generycznymi oraz dziełami prawnie chronionych, to niewątpliwie krok w dobrym kierunku. Podróbek zasadniczo nie chcemy – gorsza jakość i jak ktoś się zna, to obciach z tego korzystać; leki generyczne kosztować powinny tyle ile ich wytworzenie, nie tyle copierwotny lek oryginalny, którego kosmiczną nieraz cenę koncerny farmaceutyczne tłumaczą koniecznością przeprowadzenia bardzo kosztownych badań i testów. Z kolei autorom dzieł należy się uczciwe wynagrodzenie oraz tantiemy, a piractwu internetowemu mówimy stanowcze NIE.

Kiedy jednak przechodzi się do praktycznego stosowania proponowanych zapisów porozumienia, to okazuje się, że nie są całkiem jasne ich konsekwencje, interpretacje oraz praktyczne stosowanie. Co ciekawe, o lekach generycznych wspominano rzadziej, co trochę dziwi, bo przecież każdy w końcu będzie musiał zainteresować się przemysłem farmaceutycznym od strony odbiorcy. Ale zostawmy kwestię handlu lekami, bo mamy przedtem do wyjaśnienia proceder nielegalnego obrotu nimi przez polskie hurtownie farmaceutyczne w przestrzeni rzeczywistej a nie wirtualnej.

Trudno nie zauważyć, że największy niepokój budzi kwestia regulacji dotyczących ochrony własności intelektualnej. Bo ani nic nie wiadomo na pewno, ani nikt nas nie pytał o zdanie. Nas czyli szeregowych użytkowników Internetu. Chyba więc nasze zdanie jest nieistotne, co w demokracji, którą wymachuje się nam przed nosami zgodnie z aktualną potrzebą jest faktem zaskakującym. Ale zostawmy tę złożoną i rozmaicie interpretowaną kwestię, skupmy się na wątpliwościach. Nie wiadomo choćby czy z chwilą wejścia w życie ACTA2 można będzie np. linkować znajomym utwory ulubionych wykonawców muzycznych? Czy autorzy nieżyjący będę w podobny sposób chronieni? - mają przecież jakichś spadkobierców. Czy Spotify, gdzie uiszczając regularnie opłatę można legalnie słuchać muzyki podniesie tę opłatę? A może zażąda dodatkowej za każdą piosenkę, którą podzielimy się ze znajomymi na portalach społecznościowych? A co z filmami? Nie mam na myśli pirackiego ściągania najnowszych hitów kinowych, ale dajmy na to dokumenty, do których prawa ma określony reżyser? Czy zażąda lub będzie zobligowany zażądać opłaty za udostępnienie materiału na przykład na jakimś forum dyskusyjnym? A co z twórcami, którzy chcą upowszechniać swoją twórczość w sposób nieskrępowany kierując się chęcią promocji lub misją? Czy będzie im wolno robić to nadal?

To nie tylko moje wątpliwości – próba ocenzurowania treści internetowych budzi powszechne obawy. Zaczęłam jednak zastanawiać się czy nie jest to może tylko histeria wynikająca z jednej strony z nieznajomości zapisów porozumienia, a z drugiej z ekstremalnie pojmowanej wolności internetu… Aż tu nawet pan minister Gowin wyraził zaniepokojenie niejasnymi według jego słów zapisami oraz jeszcze bardziej niejasnym ich stosowaniem! No, już Pan Minister wie co mówi jako autor Ustawy 2.0, za pomocą której wziął (za przeproszeniem...) za pysk uczelnie wyższe określając ich być albo nie być w sposób arbitralny. Wysnuwam stąd wniosek, że ograniczenie wolności w przestrzeni, gdzie mimo rozmaitych wad i nadużyć jeszcze się uchowała jest zagrożeniem realnym.

Ale czy można dziwić się takim pomysłom brukselskich biurokratów, kiedy wczoraj akurat Parlament Europejski zdyscyplinował Węgry popierając uruchomienie wobec nich artykułu 7 unijnego traktatu? Wytłumaczono to nam chęcią przeciwdziałania zagrożeniu dla wartości leżących u podstaw Unii Europejskiej. Poza sztandarowymi hasłami poszanowania demokracji, praworządności i praw człowieka, wspomniano przy tym o ograniczeniu praw wyższych uczelni podając jako przykład casus Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego CEU. Instytucja ta, ufundowana przez Jerzego Sorosa miała za zadanie m.in. szerzenie idei społeczeństwa otwartego. Społeczeństwo otwarte to takie, które jest tolerancyjne dla różnorodności, z wyłączeniem jak widać wolności zgody danego państwa na niczym nieskrępowaną działalność zagranicznych uczelni na swoim terenie. Rozumiem stąd, że wolność może być różna - lepsza i gorsza. Ale kto o tym decyduje? Jest to dla mnie zagadką.

Podobnie jak zagadkowa wydaje mi się decyzja o wpuszczeniu do Niemiec Ludmiły Kozłowskiej, która 14 sierpnia 2018 r. została z deportowana z terytorium Unii Europejskiej do Kijowa na podstawie alertu, jaki polskie władze zamieściły w Systemie Informacyjnym Schengen (SIS). Tymczasem już od wtorku prezes Fundacji Otwarty Dialog znowu przebywa w Berlinie… Podstawą wydania wizy był podobno "interes narodowy Niemiec". Jaki to interes, to kolejna zagadka. Być może przybliżymy się do jej rozwiązania po zaplanowanym na czwartek wystąpieniu pani Kozłowskiej w niemieckim parlamencie. Do tej pory skazani będziemy na spekulacje, które z racji swojej jałowości nie wydają mi się warte czasu jaki im poświęcamy.

Jedno widać wyraźnie – co było, to wraca.

Martyna Ochnik