Norweskie media piszą o „Rambo” Rutkowskim i kidnapingu, a prywatny detektyw jest dumny ze swojej akcji - udało mu się odbić dziewięcioletnią dziewczynkę z domu norweskiej rodziny zastępczej w Oslo. Dziewczynka trafiła tam, ponieważ gminna organizacja praw dziecka i opieki Barneverntjenesten uznała, że w jej domu dziać się coś niepokojącego, skoro dziecko jest „smutne i osowiałe”.


Organizacja nie podała nawet konkretnych przyczyn, dlaczego dziewczynkę przekazano rodzinie zastępczej, co więcej – była wstrząśnięta i zaskoczona zniknięciem małej Nicoli. Najsmutniejsze jednak jest to, że cała uwaga mediów skupiła się na dość kontrowersyjnych metodach działania Krzysztofa Rutkowskiego. Jednak mało kto pokusił się o poszukanie przyczyn, dlaczego prywatny detektyw posunął się do tak drastycznych środków.
 

- Dla nas, obrońców praw dziecka, Rutkowski jest skompromitowany, co więcej, działania tej osoby w jakiś sposób nas samych dyskwalifikują. Trudno tu mówić o szczerości jego intencji, skoro robi to za grube pieniądze i jeszcze chwali się o tym w mediach.Byliśmy też informowani o jego wręcz brutalnych metodach działania, teraz wyrwał dziecko obcemu państwu i choć działał w intencji rodziców, to bywały sytuacje, kiedy wyrywał je również samym rodzicom, czasem w środku lekcji  i to stosując brutalną przemoc – zauważa Ireneusz Dzierżęga, prezes Stowarzyszenia Centrum Praw Ojca i Dziecka.



Dzierżęga, który jest również przewodniczącym Komisji Dialogu Społecznego ds. Dzieci, Młodzieży i Rodziny w Warszawie, przede wszystkim zwraca uwagę na bezsilność państwa. Gdyby nie ona, pewnie nie doszłoby do tak drastycznej sytuacji. Zabranie tej dziewczynki polskim rodzicom praktycznie bez przyczyny, to policzek dla wszystkich Polaków.



- Norwegia posłużyła się barbarzyńskimi metodami, co zwyczajnie obraża polskie państwo. Przecież ta dziewczynka chodziła tam do szkoły, jej rodzina normalnie funkcjonowała. To, że była smutna czy osowiała, to zwyczajny pretekst! - podkreśla prezes Centrum Praw Ojca i Dziecka. Jego zdaniem, Norwedzy nie potraktowali Polaków na równi z innymi narodami, bo przecież gdyby odebrano małego Amerykanina, albo Niemca, taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia, narodowe przedstawicielstwa działające w Norwegii potraktowałaby uprowadzenie - bo tak trzeba nazwać działanie norweskich służb - swego małego rodaka bardzo poważnie, a "nie rozłożyłyby rąk", jak w przypadku naszych. 

 

Sprawa Nikoli odbitej przez komando Krzysztofa Rutkowskiego pokazuje jak daleko bezkarni czują się urzędnicy rządowych agend mających zajmować się ochroną dzieci. Jeszcze w latach 90. starali się uzyskiwać bardziej wiarygodne dowody na „zaniedbywanie” dziecka. Dzisiaj wystarczyło już tylko, że było ono „smutne”.

 

Sprawa nadużyć owych organizacji znana była już kilkanaście lat temu –  w 1994 roku w Stanach Zjednoczonych głośna stała się książka Brendy Scott „Poza kontrolą. Kto kontroluje nasze organizacje obrony praw dziecka”. Autorka dowodziła, że owe agendy dopuszczały się już wówczas niesłychanych nadużyć i nawet gdy sprawa wychodziła na jaw (tzn., że nie doszło do żadnego molestowania, bicia, itd.) nikt z owych urzędników i działaczy nie ponosił odpowiedzialności za przestępstwa przeciw rodzinie. Scott szacowała, że za oceanem fałszywe oskarżenia dotyczą ok. miliona rodziców. W 4-milionowej Norwegii toczy się jedna z największych antyrodzinnych kampanii na świecie: co roku wszczętych zostaje tu ponad 20 tys. różnego rodzaju postępowań przeciw rodzicom z racji ich rzekomych wykroczeń I przestępstw wobec dzieci.


Nie ma wątpliwości, że owe pseudo prodziecięce organizacje rządowe w dużej mierze motywowane są ideologicznie. Trafiają do nich ludzie, dla których rodzina jest esencją zła. „Biblią” zwolenników „twardej polityki” wobec rodziców była praca „Syndrom bitego dziecka” Henry Kempego wydana w 1962 roku. Sam Kempe był znakomitym pediatrą szczerze przejętym dziećmi katowanymi i osobiście uratował wiele z nich. Sformułował jednak tezę o tym, iż „kości dziecka mówią więcej niż ono samo może powiedzieć”. „Interwencjoniści”, dzieci rewolucji obyczajowej 1968 roku, z tej uwagi uczynili naczelną zasadę postępowania. Dlatego nawet dziecko, które nabiło sobie sińca na placu zabaw można było uznać za ofiarę przemocy domowej.

 

/

 

Aby stworzyć podatny grunt pod swoje działania przeciw rodzinie fałszuje się statystyki. Dekadę temu polska fundacja „Dzieci Niczyje” podała, że czterech na pięciu polskich rodziców stosowało przemoc wobec swoich dzieci. Tak wysokie wskaźniki uzyskiwano poprzez umiejętnie przeprowadzony sondaż w którym rodzice przyznawali się do klapsów wlepianych dzieciakom czy nawet podniesienie głosu. Rok temu światowa organizacja „Save the Children” ogłosiła, że co piąte dziecko w Europie jest napastowane seksualnie i to w 90 proc. przez bliskie bądź po prostu znane sobie osoby. To kłóci się z jakąkolwiek logiką. Musielibyśmy te armie molestowanych spotykać na każdym kroku. Lipne statystyki tworzy się po to, by uniknąć odpowiedzialności, gdy okazuje się, że oskarżenia zawodowych „obrońców dzieci” były fałszywe. Mogą się wtedy wytłumaczyć: "Czasami się zdarza trafić kulą w płot, ale skala zjawiska jest tak ogromna, iż trudno nie reagować..."


Kolejną metodą obliczoną na rozbicie rodziny jest wyciąganie fałszywych zeznań.
Według badań amerykańskiego Stowarzyszenia Ofiar Fałszywej Pamięci, w USA skazano na ich podstawie ponad 10 tys. osób w ostatnich dwóch dekadach. Bardzo prawdopodobne, że wobec Nikoli gromadzono taki „materiał dowodowy” zadając pytania tak, by z odpowiedzi wynikała choćby sugestia, że nie czuje się szczęśliwa z biologicznymi rodzicami. Od 1996 roku siedzi w więzieniu w Teksasie pochodzący z Łodzi Rafał Pietrzak, którego skazano na 30 lat pozbawienia wolności za rzekome brutalne molestowanie swojej pasierbicy pochodzącej z Salwadoru. Dostał tak wysoki wyrok pomimo, że nie udowodniono mu żadnego gwałtu na dziewczynce (lekarze go nie stwierdzili). Jedynym dowodem w sprawie były słowa urzędniczek Child Protective Services (CPS - Służb Ochrony Dzieci) jakoby dziewczynka przyznała, iż była molestowana. Potem dziewczynka odwoływała owe zeznania, ale nie miało to znaczenia dla amerykańskiej Temidy.



Nie inaczej jest w Norwegii. Np. w roku 2005 wszczęto ponad dziesięć tysięcy postępowań przeciw rodzicom, z czego tylko w 276 przypadkach na podstawie raportu pielęgniarskiego dokumentującego realne fizyczne znęcanie się nad dzieckiem. W dodatku w Norwegii rodziny imigrantów są podwójnie podejrzane. W sporze Norweg – cudzoziemiec ten drugi ma małe szanse. W kraju głośna do dziś jest sprawa Iriny Bergseth, z domu Frolova, Rosjanki, która oskarżyła norweskiego męża o molestowanie jej syna. Pomimo przekonywujących dowodów, uznano ją za niepoczytalną.

 


 Na razie podobne sytuacje nie zdarzają się w Polsce na taką skalę, jak w innych krajach, ale to tylko kwestia czasu, gdyż z tego co wiemy, przypadki fałszywego oskarżania o molestowanie dzieci w naszym kraju uchodzą praktycznie bezkarnie.  Ireneusz Dzierżęga, prezes Centrum Praw Ojca i Dziecka, przypomina, że w Polsce zostało przyjęte takie samo prawo, jak w Szwecji czy Norwegii, które znacznie ułatwia odbieranie dziecka rodzicom bez uzasadnionej przyczyny. - Wraz z innymi organizacjami pozarządowymi, także na posiedzeniach komisji parlamentarnych, powołując się na ekspertów, również ze Szwecji, ostrzegaliśmy przed ustanowieniem podobnego prawa. Wyrządzi ono ogromną krzywdę przede wszystkim dzieciom, odbieranym rodzicom bez powodu. W tej sytuacji wystarczą preteksty lub zwykłe pomówienie złośliwego sąsiada – mówi Dzierżęga.


Litania takich wątpliwych powodów, które pozwalają urzędnikom wyrwać dziecko z rodzinnego domu jest coraz dłuższa. Bo matka za dużo się modliła, bo dziecko było brudne, bo sąsiad powiedział, że tam się coś dzieje. Dzierżęga podkreśla, że takie sytuacje miały już miejsce w Polsce, nawet nagłaśniały je media. Jego zdaniem,  mamy za mało urzędników, którzy potrafią wniknąć w sposób racjonalny i kompetentny w problemy rodziny. - U nas, tak samo jak w Szwecji czy Norwegii, urzędnicy najpierw zabierają dziecko, a potem sprawdzają czy mogli to zrobić – podkreśla prezes CPOiD. Dlaczego tak się dzieje? Dzierżęga nie ma wątpliwości – na każde odebrane dziecko ośrodek otrzymuje dotacje, a gorliwi urzędnicy mogą liczyć na premie. 


Na Zachodzie to prawdziwy biznes. Np. w USA przyznaje się średnio kwotę ponad 1000 USD miesięcznie na jedno dziecko zabrane rodzicom. W owych służbach zatrudnionych są tysiące ludzi, dlatego też urzędnicy muszą „wykazywać wyniki”, by nie doszło do redukcji personelu.
Przetrzymywanie dzieci miesiącami ośrodkom się opłaca. - Wykorzystują to również niektóre matki, które udają się z dziećmi, wyrwanymi z domu do takich ośrodków i często fałszywie skarżą swych mężów o różne przestępstwa. Wszystko po to, by zyskać przewagę i współczucie w sądzie. Ojciec jest wówczas automatycznie odseparowany od dzieci i nikt najczęściej nie słucha jego racji. Myślę, że podobnie było i w przypadku tej polskiej rodziny w Norwegii. Nikt ich nie słuchał – mówi Dzierżęga.
 

/


W Polsce może wszystko dziać się bezkarnie, bo zarówno kuratorzy, psychologowie, jak i urzędnicy są chronieni przez sąd, który wierzy w to, co napiszą. Rodzic z dzieckiem jest na szarym końcu. Tylko w nagłośnionych medialnie przypadkach rodzice mają szanse, żeby odzyskać pochopnie odebrano dziecko. Dwa lata temu głośna była np. sprawa dwumiesięcznej Róży ze wsi Błota Wielkie, którą sąd w Szamotułach zabrał rodzicom zarzucając im "niezaradność życiową". Dziecko wróciło do domu rodzinnego po ogólnopolskiej kampanii medialnej. 
„Strażnicy dzieci” przyjmują założenie, że dziecko zawsze mówi prawdę, a bywa, że czasami chce się po prostu zemścić na rodzicach. Chociażby jak w przypadku pewnej pary z zachodnioniemieckiego Duisburga, gdzie przed rokiem dziewczynka oskarżyła swojego ojca i matkę o bicie, krótko po tym jak odmówili jej zakupu Iphone'a. Kilka lat temu w Szwecji urzędnicy ministerstwa sprawiedliwości szacowali, że conajmniej tysiąc rodziców rocznie staje przed sądem z powodu wymyślonych przez dzieci zarzutów.
 

W styczniu 2010 roku amerykańska organizacja obrony rodzin CPS Watch ogłosiła raport z którego wynikało, że w minionej dekadzie w USA bezprawnie odebrane rodzicom było co czwarte dziecko. W stanie Missouri ta liczba była trzykrotnie większa. Okazało się, że zabierano je przeważnie czarnym Amerykanom, którzy nie byli wystarczająco bogaci, by wynajmować adwokatów. To tylko rozzuchwaliło urzędników. 
Coraz częściej jednak rodzice organizują się w walce z nadgorliwymi urzędnikami. Na Facebooku aktualnie działa amerykańska grupa Parents Against Child Protective Services (CPS) Authority Abuse, która zbiera podpisy w celu reformy agend państwowych zajmujących się ochroną dzieci w duchu poszanowania także praw rodziców. Zbuntowani rodzice w Norwegii założyli stronę „Save our children and families from Child Protection in Norway” („Chrońmy nasze dzieci i rodziny przed Opieką Dzieci w Norwegii”. Domagają się m.in zmiany podstawy prawnej, dzięki której zbyt łatwo można wszcząć postępowanie przeciw rodzinie. Gromadzą się pod skrzydłami organizacji Civorg zajmującej  się kontrolą norweskiemu wymiaru sprawiedliwości.


Obecnie, ponad 3 miliony polskich dzieci jest wychowywanych bez ojców. Na 8,7 mln dzieci w wieku szkolnym ponad 3 miliony to prawne "półsieroty". W wyniku przyjęcia ustawy o przemocy w rodzinie, takich dzieci z pewnością przybędzie. Zwolennicy takich przepisów przywołują argument, że w co drugiej polskiej rodzinie mamy do czynienia z ofiarami przemocy. Tymczasem ofiarami padają przede wszystkim dzieci wychowujące się w rozbitych rodzinach, w przygodnych związkach czy domach zastępczych, którym nie przekazuje się podstawowych wzorców. Rodzina zastępcza powinna zastępować rodziców notorycznie krzywdzących dzieci, uzależnionych, deprawujących, a nie biednych, bez pracy, przeżywających okresowe trudności.  

 

Marta Brzezińska,
Paweł Sawkowski