Wypadało mi przejść przez liczne sita -- woźnych, sekretarki -- aby dotrzeć do biura innego z pisarzy najbardziej znanych, dziennikarzy najpotężniejszych, ludzi najbardziej niepokojących we Francji: Louisa Pauwelsa, charyzmatycznego dyrektora "Le Figaro Magazine". Z tego, co było tylko starym dodatkiem do dziennika paryskiego mieszczaństwa, Pauwels zrobił tygodnik najbogatszy, najbardziej poczytny, najbardziej wpływowy w kraju. Tygodnik popularny, zarazem kulturalny i polityczny, z dokładnie określonym kierunkiem rozwijanym w każdym numerze: zwalczanie lewicy, socjalistycznej i komunistycznej, oraz spór o zasady nowoczesnego liberalizmu. Wiedząc, że jestem w Paryżu i pragnąc zadać mi kilka pytań na temat mojej książki dopiero co przetłumaczonej na francuski, Pauwels przekazał mojemu wydawcy chęć spotkania się ze mną.

Poszedłem; nieco uprzedzony, z różnymi wątpliwościami. Jego książki są znane w całym świecie, ale towarzyszy im -- jak to powiedzieć? -- pewien zapach siarki, atmosfera tajemnicy, silna woń pogaństwa. Z okultystą i ezoterystą Jacques Bergierem (również z zespołu międzynarodowego pisma "Planète") Pauwels firmował bestsellery fascynujące a zarazem gwałtownie dyskutowane, jak Poranek magów lub Człowiek wieczny. Dzieła, które stanowią część ekwipunku owej Nowej Prawicy, która chciałaby skończyć z chrześcijaństwem i powrócić do indoeuropejskich bogów i herosów, w klimacie naznaczonym okultyzmem, jaki Pauwels uprawiał. Stąd moja sceptyczna ostrożność, której jednak towarzyszyła ciekawość: od jakiegoś czasu mówiło się o niespodziewanym nawróceniu pisarza na katolicyzm. Czy to możliwe? Sprawa, którą sami księża francuscy uważają za "niemodną" -- i rzeczywiście niekiedy, to zadziwiające, do niej zniechęcają -- jak nawrócenie? A poza tym, na katolicyzm? I to tego najbardziej zażartego międzynarodowego obrońcę pogaństwa? Podczas rozmowy poprosiłem więc samego Pauwelsa o potwierdzenie tych pogłosek. I zaskoczony, usłyszałem go mówiącego z prostotą: "Oui, je suis un converti. Tak, jestem nawróconym". A więc także on, jak Frossard, ale przychodząc z "prawicy", odkrył nagle chrześcijaństwo w jego pełni. A nawet najbardziej ortodoksyjny katolicyzm.

Po tym nieoczekiwanym wyznaniu, spontanicznie, bez nalegania z mojej strony (był jeszcze w tej fazie żarliwości, w której jest pragnienie podzielenia się z tak wielu, jak tylko możliwe, wiadomością, iż odkryło się radość) Pauwels dodał:

-- Ten, kto mnie podejrzewał, iż jestem poganinem, miał rację. W tradycji judeochrześcijańskiej, ja, Europejczyk pochodzenia celtyckiego, instynktownie wyczuwałem coś radykalnie obcego. Jako bliskich odczuwałem filozofów epikurejskich, stoików grecko-rzymskich, byłem zafascynowany hinduizmem (najbardziej zhierarchizowaną i "rasistowską" spośród religii, z systemem kastowym), ale byłem alergicznie uczulony na profetyzm semicki. Proszę pomyśleć, kiedy stała się ta "Sprawa", pisałem powieść pod tytułem Le malheur de famille: tym "nieszczęściem rodziny" był później syn patrycjusza rzymskiego z II wieku, który miał nieszczęsny pomysł nawrócenia się na chrześcijaństwo. Nie trzeba mówić, że stałem po stronie rodziców, którzy starali się wszelkimi sposobami zniechęcić młodzieńca do tego...

"Sprawa" wydarzyła się w Południowej Ameryce, na kongresie: upadek na cementowe obrzeże basenu, złamanie, bardzo długie oczekiwanie na pomoc.

-- Byłem sam, wszyscy powrócili do hotelu na obiad. Gdy waliłem się na ziemię, czułem, że nie upadam przypadkowo: poczułem wyraźnie, że "Ktoś" mnie popchnął. I zrobił to, aby mi "coś" powiedzieć. Leżałem opuszczony na cemencie, połamany, ból był rozdzierający: a jednak byłem owładnięty ogromną, niewytłumaczalną radością. Kiedy wreszcie ktoś przybiegł i wyniesiono mnie na noszach, ciało było zranione, ale dusza nie posiadała się z radości. Było tak, jak gdyby narodzenie Chrystusa wydarzyło się dla mnie, w tym samym momencie: było to moje Boże Narodzenie, Boże Narodzenie we wrześniu. Po raz pierwszy w moim życiu doznawałem radości.

Tylko jego twarz wyrafinowanego i sławnego intelektualisty była oświetlona abażurem na stylowym stoliku. Za drzwiami słychać było zamieszanie sekretarek, redaktorów, gońców, których posyłano po korekty i depesze z agencji. Nacisnął guzik, powiedział, że nie chce, aby mu przeszkadzano.

-- Poszedłem odwiedzić arcybiskupa Paryża, Lustigera. On także jest konwertytą: on z judaizmu, ja z pogaństwa. Zrozumiał mnie, podczas gdy wielu tak zwanych chrześcijan drwiło sobie ze mnie. Na koniec rozmowy, kardynał Lustiger powiedział, że chce mi podarować książkę, która jest mu bardzo droga. Myślałem, że chodzi o jeden z wielu jego esejów. Tymczasem był to egzemplarz katechizmu Soboru Trydenckiego. Wybór, który mi się bardzo spodobał: przez całe życie przeciwstawiałem się ideom konformistów; a na pewno nie jest konformistą kardynał dający ci w prezencie katechizm trydencki, który kształtował katolików przez ponad cztery wieki, teraz zaś jest wyrzucany na śmieci przez wielu wierzących posoborowych.

Jeżeli przedtem zaskakiwał, teraz stawał się niepokojący:

-- Istnieje światowy spisek sił antychrześcijańskich, które dążą do osłabienia (a jeżeli to możliwe, do rozpuszczenia w humanizmie pięknych, ale bezsilnych słów), wiary katolików, do podzielenia Kościoła, do doprowadzenia do schizmy.

Nie mogłem przynajmniej nie wyrazić mojego zakłopotania tego rodzaju "zakulisologią".

-- Écoutez -- odpowiedział prędko. -- Proszę posłuchać: ja także byłem, i to przez całe życie, wrogiem chrześcijaństwa, Kościoła. Może mi pan wierzyć, gdy mówię o sprzysiężeniu potężnych sił, które knują w cieniu. Mówię to ze znajomością rzeczy. Nie dodaję niczego. Pan, który coś wie o mojej przeszłości, potrafi zrozumieć. Teraz, gdy prawda została mi dana, chcę poświęcić cały czas, jaki mi pozostaje, na bronienie przed wrogami zewnętrznymi i wewnętrznymi starego, cudownego Kościoła katolickiego. Dla tego, kto jest na zewnątrz, wydaje się on największą przeszkodą do przyjęcia Ewangelii. Przez długi czas tak było także dla mnie. Ale w chwili, w której "popchnięto mnie" abym upadł, zrozumiałem, jak w przebłysku, że tam teraz jest mój nowy, prawdziwy dom. Tak, właśnie Kościół jest trwałym cudem, który mnie teraz przyciąga. Pod warunkiem, że się uwolni od złudzenia, za którym gonili w tych latach niektórzy jego ludzie, iż zdobędą na nowo masy, wybierając łatwość, powierzchowność. W życiu duchowym nigdy nie zdobywa się w szerokości tego, co się traci w głębokości i w wysokości.

Staliśmy już, zielone światło wreszcie zwalniało tłumek za drzwiami. Ale coś jeszcze leżało mu bardzo na sercu, chciał mi to powiedzieć:

-- Kiedy byłem młody, słyszałem jak mówiono, że chrześcijaństwo powinno być także społeczne. Później mówili mi, że powinno być przede wszystkim społeczne. Teraz, ktoś mówi, że powinno być wyłącznie społeczne. Co do mnie, nie zgadzam się z tym. Nie wybrałem, że zostanę chrześcijaninem, zostałem popchnięty (dosłownie) przez Kogoś, abym odkrył Ewangelię, której tak bardzo nie ufałem, abym wszedł do Kościoła. I abym w ten sposób zbawił się na wieczność, a nie bym zaczął być syndykalistą lub partyzantem. Dla historii wystarcza polityka: istotnie, po nawróceniu niczego nie zmieniłem w swoich dziennikarskich artykułach wstępnych. Dla życia pozagrobowego potrzebna i niezbędna jest religia.

Milczałem, zakłopotany. Powiedział jeszcze, otwierając drzwi:

-- W wierze to, co jest proste, jest słuszne; to co jest skomplikowane, jest fałszywe. Zrozumienie tego otrzymałem w jednej chwili, na obrzeżu owego południowoamerykańskiego basenu.

[fragment książki pt. Spotkanie Boga, Paryż 1972)

Źródło: mateusz.pl