Dylemat kraju o średniej wielkości

III RP, podobnie jak i jej przedwojenna poprzedniczka (choć w mniejszym stopniu), jest zakładnikiem dylematu kraju średniej wielkości, który posiada potencjał zbyt duży, by prowadzić jedynie politykę bandwagoningu i jednocześnie zbyt mały, by skutecznie wpływać na kształt otoczenia międzynarodowego. Powoduje to, że do momentu osiągnięcia potencjału wystarczającego do przełamania owego dylematu (który oczywiście może nigdy nie nastąpić), skazana jest ona na cykliczną adaptację do zmieniających się uwarunkowań międzynarodowych po momentach weryfikujących jej realne znaczenie (dalej momentach „sprawdzam”), której zakres jest odwrotnie proporcjonalny do posiadanego potencjału.

Innymi słowy, chcąc odgrywać podmiotową rolę na arenie międzynarodowej, Polska musi nieustannie poddawać swój potencjał wycenie na rynku międzynarodowym. Alternatywą jest tu pogodzenie się z rolą państwa średniej wielkości i trwałe podporządkowanie bieżącemu układowi sił w systemie międzynarodowym.

Na chwilę obecną perspektywa takiego neopozytywistycznego pogodzenia się teoretycznie nie wypada najgorzej w porównaniu do tej z 1939 r. – sojusz z nazistowskimi Niemcami przeciwko ZSRS czy z 1945 r. – zgoda na satelicki status PRL. Historia uczy jednak, że uwarunkowania międzynarodowe są zmienne i choć w obecnym świecie zachodnim wspomniane pogodzenie się może nie stanowić bezpośredniego zagrożenia, to w dłuższej perspektywie nie można go wykluczyć. Praktyka polityki pokazuje także, że osiągnięcie ogólnonarodowego konsensusu w kwestii rezygnacji z podmiotowego statusu – szczególnie w warunkach demokratycznych – okazuje się niemożliwe (dobitnie pokazuje to chociażby przykład mniejszych od Polski Węgier). Zawsze istnieć będą bowiem środowiska, dążące do osiągnięcia podmiotowego statusu własnego kraju, burząc tym samym wspomniany konsensus. Płynie z tego jedna konstatacja – Polska skazana jest na dążenie do osiągnięcia podmiotowego statusu, co w 2015 r. oznacza konieczność powrotu do idei jagiellońskiej. Jest to więc nie jej koniec – jak wieszczy M. Migalski – ale raczej początek.

Jako że potencjał Polski i Europy Środkowo-Wschodniej rośnie nieprzerwanie od 1989 r. do dnia dzisiejszego, zakresy korekt polityki zagranicznej Polski w odniesieniu do zmieniającej się sytuacji międzynarodowej po kolejnych momentach „sprawdzam” miały coraz mniejszą skalę.

Lata 1989-2004 r. stanowią w tym przypadku wyjątek potwierdzający regułę. W tym okresie bowiem Polska występowała raczej w roli klienta aniżeli podmiotu międzynarodowego, którego działania prowadzone były de facto pod dyktando Zachodu, będąc słusznie podporządkowane uzyskaniu członkostwa w NATO i UE (w okresie tym nie dochodziło zatem do cyklicznych korekt stanowiska).

Pierwszą próbą prowadzenia podmiotowej polityki przez młodą III RP była realizacja „polityki jagiellońskiej” przez L. Kaczyńskiego. Rzeczywiście oznaczała ona jak uważa M. Migalski próbę „boksowania w wyższej lidze”, jednak była ówcześnie zgodna z polską racją stanu z uwagi na korzystną koniunkturę międzynarodową (stanowcza wobec Rosji polityka administracji G.W. Busha oraz powstanie w 2005 r. bardziej przychylnego Polsce rządu wielkiej koalicji CDU/CSU-SPD pod wodzą A. Merkel). Polityka ta ostatecznie poniosła wprawdzie fiasko – szczególnie w okresie 2008-2010 r. – należy jednak pamiętać, że prowadzona była w warunkach braku koabitacji jedynie przez dwa lata (trudno w takim czasie zrealizować jakiekolwiek cele w polityce zagranicznej). Cezurą tego okresu polskiej polityki zagranicznej nie była wcale zmiana władzy w Polsce w listopadzie 2007 r., ale szczyt NATO w Bukareszcie z kwietnia 2008 r., podczas którego – w wyniku sprzeciwu Niemiec i Francji – zapadła decyzja o rezygnacji z przyznania Ukrainie i Gruzji MAP (Membership Action Plan). Był to pierwszy moment „sprawdzam” dla polityki zagranicznej III RP, która dzięki uzyskaniu członkostwa w NATO i UE podjęła nieudaną, acz samodzielną próbę kształtowania otoczenia międzynarodowego zgodnie z własnym interesem narodowym.

Z uwagi na niepowodzenie szczytu w Bukareszcie, a następnie „miękką” reakcję Zachodu na rosyjską agresję w Gruzji, polityka zagraniczna III RP – wciąż tkwiącej w dylemacie kraju średniej wielkości – musiała ulec zmianie. W tym czasie znaczącej zmiany kursu polityki zagranicznej dokonał rząd PO-PSL, pragmatycznie dostosowując się do zmienionej sytuacji międzynarodowej (zwycięstwo B. Obamy w wyborach prezydenckich w USA w 2008 r. i polityka resetu wobec Rosji; wybór D. Miedwiediewa na prezydenta Rosji i zapowiedź liberalnego kursu wobec Zachodu; unijna inicjatywa Partnerstwa dla Modernizacji autorstwa F.-W. Steinmeiera z 2008 r.; fiasko pomarańczowej rewolucji na Ukrainie oraz dojście do władzy prezydenta W. Janukowycza w 2010 r.) i podejmując próbę nawiązania porozumienia z Niemcami, Francją i Rosją. W tym miejscu należy zaznaczyć, że w okresie 2008-2010 r. polityka L. Kaczyńskiego nie była dostosowana do zmienionych warunków międzynarodowych i – w przeciwieństwie do okresu 2005-2008 r. – należy ocenić ją raczej negatywnie. Z drugiej strony jednak koabitacja i odmienne rozłożenie akcentów w polityce zagranicznej między ośrodkiem prezydenckim oraz rządowym – mimo niepotrzebnych „wojen o krzesło” – pozwoliły na stopniowe wprowadzanie korekty polskiej polityki zagranicznej, aż po jej stabilizację po wyborze B. Komorowskiego na urząd Prezydenta RP w sierpniu 2010 r..

Wobec niepowodzenia szczytu w Bukareszcie oraz zmienionych uwarunkowań międzynarodowych, Polska pod wodzą D. Tuska zrezygnowała zatem bezpośredniej konfrontacji z Rosją (która przy obecnych granicach Rosji i charakterze władzy na Kremlu, jest dla Polski nieunikniona) i zaczęła działać „w białych rękawiczkach”, nie zmieniwszy jednak strategicznych celów.

Współinicjując wraz ze Szwecją (a nie Niemcami, co – o czym się nie wspomina – pozostawiło po drugiej stronie Odry pewien niesmak) w 2009 r. unijny program Partnerstwa Wschodniego, Polska otworzyła niejako z Rosją grę o Ukrainę – po fiasku pomarańczowej rewolucji Kreml stopniowo zwiększał swoje wpływy w administracji W. Janukowycza, a Polska w ramach UE rozpoczęła starania na rzecz zawarcia przez Ukrainę (oraz pozostałe państwa objęte programem) umów stowarzyszeniowych z UE. Mimo, że na chwilę obecną nie udało się w sposób trwały przybliżyć Ukrainy (ani pozostałych krajów Partnerstwa) do UE, ani uchronić jej od agresji ze strony Rosji, to przecież w efekcie decyzji W. Janukowycza o niepodpisaniu umowy stowarzyszeniowej doszło do powstania Majdanu, a następnie aneksji Krymu oraz wojny w Donbasie. W sposób całkowity odmieniły one wewnętrzne uwarunkowania polityki ukraińskiej, doprowadzając do objęcia rządów przez siły proeuropejskie oraz do ostatecznego podpisania umowy stowarzyszeniowej. Oczywiście spontaniczny wybuch Majdanu nie był bezpośrednim efektem polskiej polityki, a raczej decyzją powstającego po 1991 r. narodu ukraińskiego, który zdecydował się zrzucić kuratelę Moskwy. Jednakowoż bez zainicjowania przez Polskę Partnerstwa Wschodniego kwestia umów stowarzyszeniowych dla krajów wschodniego sąsiedztwa Unii najprawdopodobniej nigdy nie stanęłaby na agendzie UE a Majdan mógłby nie wybuchnąć, czy też wybuchnąć później w gorszych okolicznościach. Polsce udało się więc niejako skierować „wielki i powolny euroatlantycki sterowiec” na kurs kolizyjny z Rosją i przyczynić się do najpoważniejszego od czasów Zimnej Wojny kryzysu w jej relacjach z Zachodem. W tym miejscu należy zaznaczyć, że organizacja wizyty ministrów spraw zagranicznych Polski, Francji i Niemiec w Kijowie w lutym 2014 r., w trakcie której osiągnięto – niezaimplementowane ostatecznie – porozumienie między administracją W. Janukowycza oraz protestującymi na Majdanie, stanowiła zenit możliwości Polski w polityce międzynarodowej tego okresu, po którym nastąpiła jej marginalizacja.

Gdy z kryzysu wewnętrznego konflikt na Ukrainie przeistoczył się w kryzys międzynarodowy, udział w jego rozwiązywaniu okazał się ponad możliwości Polski. Był to kolejny moment „sprawdzam” dla polityki zagranicznej III RP.

Po raz kolejny okazało się, że w okresie 2008-2014 r., nie mogąc porzucić dylematu kraju średniej wielkości, Polska prowadziła politykę powyżej swego potencjału (mimo że nie była to polityka jagiellońska, a polityka zbliżenia z Niemcami, UE oraz NATO, którą proponuje Marek Migalski, co potwierdza tezę, że nieskuteczność polskiej polityki zagranicznej nie wynika do końca z obranej strategii, ale z dylematu kraju o średnim potencjale).

Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że jest to tylko kolejna odsłona wiecznego dylematu kraju średniej wielkości, po którym nastąpić musi okres wymuszonego dostosowania się do międzynarodowych uwarunkowań. Proces dostosowania w sposób naturalny oczywiście powinien obecnie nastąpić – o czym świadczy chociażby zapowiedź „korekty” polskiej polityki zagranicznej przez prezydenta A. Dudę – z tym jednak, że zakres owego dostosowania nie musi być tak duży jak w 2008 r. Środowisko międzynarodowe nie jest bowiem stałe, a gra potencjałów poszczególnych aktorów ulega ciągłej zmianie. W okresie 2008-2014 r. Polsce udało się pewnym stopniu wpłynąć na kształt otoczenia międzynarodowego (przyczyniając się do wybuchu konfliktu na Ukrainie) oraz wzmocnić swą pozycję międzynarodową, co oznacza, że fiasko polityki jagiellońskiej w 2008 r. (nie wspominając już o wiele bardziej niekorzystnych uwarunkowaniach sytuacji międzynarodowej II RP, o których M. Migalski nie wspomina) nie musi oznaczać jej fiaska w 2015 r. Przemawiają za tym następujące uwarunkowania:

1) Pozycja międzynarodowa Polski i jej rola w UE wzrosły w porównaniu z 2008 r. – rozbieżność między prowadzoną przez Polskę polityką a posiadanym potencjałem w okresie 2008-2014 r. była więc mniejsza niż w latach 2005-2008 r., a cele polskiej polityki zagranicznej zostały częściowo zrealizowane – Ukraina, Mołdawia i Gruzja podpisały umowy stowarzyszeniowe i mimo problemów kontynuują proces zbliżenia z UE (prorosyjska według M. Migalskiego ekipa rządowa w Tbilisi osiąga znacznie szybsze postępy w procesie implementacji umowy stowarzyszeniowej z UE niż – bynajmniej chyba nie prorosyjska – Ukraina);

2) W porównaniu z 2008 r. Zachód prezentuje wobec Rosji bardziej realistyczne stanowisko i w większym – choć wciąż niedostatecznym – stopniu jest skłonny brać pod uwagę interesy Polski. Świadczą o tym postanowienie szczytu NATO w Newport;

3) Rosja jest znacznie słabsza niż w 2008 r. Rosyjska gospodarka cierpi na kryzys strukturalny i z powodu spadku cen ropy na świecie oraz zachodnich sankcji popadła w recesję. Reintegracja obszaru posowieckiego przez Rosję w postaci Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej – wbrew temu co twierdzi M. Migalski – ponosi fiasko, bardziej osłabiając, aniżeli wzmacniając Rosję;

4) Między USA a Chinami toczy się obecnie gra o to czy Pekin zaakceptuje światowy ład polityczno-gospodarczy stworzony przez Waszyngton po II wojnie światowej i będzie jego uczestnikiem, czy też podejmie próbę tworzenia alternatywnego porządku. Ład amerykański oparty jest formalnie na funkcjonowaniu prawa międzynarodowego popartego siłą i autorytetem USA. Stąd w tak krytycznym momencie Waszyngton nie może pozwolić na kwestionowanie przez Moskwę aksjomatów stworzonego przez siebie ładu, a kwestie demokracji, praw człowieka i obowiązywania prawa międzynarodowego z większą determinacją traktować będzie jako narzędzie realizacji własnych interesów.

5) Na przykładzie konfliktu na Ukrainie, dzięki rozwojowi nowych kanałów komunikacji demokratyczna społeczność międzynarodowa w sposób jak dotychczas bezprecedensowy mogła poznać mechanizmy działania rosyjskiej propagandy, którym tak łatwo ulegała w przeszłości. Doprowadziło to do znacznego pogorszenia wizerunku Rosji, szczególnie wśród osób młodych. Rosja nadal posiada oczywiście wiele wpływowych ośrodków kształtowania opinii, ale ich relatywna siła zmalała. Zjawisko to zaobserwować można nawet w tradycyjnie prorosyjskich Niemczech, gdzie ma obecnie miejsce debata nt. przyszłości niemieckiej polityki wschodniej.

6) W polskiej polityce dokonuje się zmiana pokoleniowa, czego przykładem są sukces wyborczy Pawła Kukiza oraz zwycięstwo A. Dudy w wyborach prezydenckich. Obaj ci politycy szli do wyborów z hasłami podmiotowej polityki zagranicznej kraju, co odpowiadało oczekiwaniom młodego pokolenia Polaków. Powstanie pokoleniowego konsensusu społecznego w tej kwestii może dodać dodatkowego impulsu polskiej polityce zagranicznej i ułatwiać jej asertywne prowadzenie.

[koniec_strony]

100 dni Andrzeja Dudy

Oczywiście, jak pisze M. Migalski, Polska nie może sobie pozwolić na zaniedbywanie polityki europejskiej, której jednomyślność w sprawie konfliktu na Ukrainie leży w jej najściślejszym interesie.

Fakt, że Bruksela nie znalazła się na liście pierwszych wizyt prezydenta A. Dudy wcale nie musi oznaczać, że w 2015 r. nie dojdzie do wizyty w europejskiej stolicy. Sygnalizował to minister K. Szczerski w trakcie briefingu prasowego 17 sierpnia. Nie przesądza to także o tym, że UE będzie marginalizowana w polityce nowego prezydenta.

Poza tym należy zwrócić uwagę, że polityka europejska jest domeną rządu. Prezydent Duda publicznie zaznaczał przecież, że w tym aspekcie ważniejsza w jego ocenie jest treść polityki europejskiej, uzgadniana na bieżąco z prezydentem, aniżeli kwestie reprezentacji.

Co do Kijowa, to należy zwrócić uwagę, że nie znalazł się on wprawdzie w kalendarzu pierwszych wizyt A. Dudy, ale w międzyczasie doszło już do rozmowy telefonicznej z prezydentem P. Poroszenką. Według ministra Szczerskiego data wizyty może zostać uzgodniona jeszcze w 2015 r. Nieumieszczenie Kijowa w kalendarzu pierwszych wizyt prezydenta nie musi być zatem demonstracją polityczną. Jeśli natomiast jest to zagranie celowe, to może ono sugerować pewną asertywność polskiej polityki wobec Ukrainy w relacjach dwustronnych (ale już niekoniecznie międzynarodowych). Taka korekta kursu może okazać się skuteczna w kontekście braku symetrii we wzajemnych stosunkach. Mankamentem w relacjach polsko-ukraińskich po roku 1991 r. było silne zaangażowanie ze strony Polski (słuszne ze strategicznego punktu widzenia w polityce międzynarodowej, lecz często kontrproduktywne w relacjach dwustronnych) oraz brak zaangażowania strony ukraińskiej czy nawet ostentacyjne lekceważenie Polski. Jak słusznie zauważył M. Migalski, los Kijowa decyduje się obecnie nie w Warszawie – ale w Waszyngtonie, Berlinie i Brukseli. Po raz pierwszy od 1991 r. Polska posiada więc ten komfort, że to nie ona musi zachęcać Zachód do zaangażowania się na Ukrainie, ale zainteresowanie to jest obecnie koniecznością polityki międzynarodowej. Ta komfortowa sytuacja pozwala na rozważną asertywność w polityce dwustronnej, nakierowaną na realizację interesu narodowego, z mniejszym uwzględnieniem międzynarodowego kontekstu.

Wreszcie zaistniała sytuacja, w której Polska może bardziej zdecydowanie artykułować swoje interesy w polityce wobec wschodnich sąsiadów, modyfikując w pewnym stopniu dominujący przez ostatnie ćwierćwiecze „giedroyciowski konsensus”.

Tę komfortową sytuację, w której to mocarstwa „brudzą” sobie ręce kompromisami z Rosją kosztem Ukrainy, Polska powinna wykorzystać również, by jak najmocniej zaistnieć na Ukrainie na płaszczyźnie politycznej, gospodarczej oraz społecznej i zbudować swój pozytywny wizerunek. Po hekatombie II Wojny Światowej w ciągu zaledwie pół wieku RFN była w stanie wypracować sobie pozytywny wizerunek w Europie Środkowo-Wschodniej! Pomyślmy jakie możliwości w Europie Wschodniej ma w tym kontekście Polska, która nie posiada takiego bagażu historycznego. Takiemu podejściu ze strony Polski towarzyszyć powinny oczywiście stałe zabiegi o zmianę formatu negocjacji pokojowych między Rosją a Ukrainą na taki, który uwzględniałby rolę UE, USA oraz Europy Środkowo-Wschodniej – chociażby ze względów wizerunkowych i nawet jeśli nie mają one szans realizacji. To być może właśnie temu celowi służy retoryka nowego prezydenta o potrzebie zwołania konferencji międzynarodowej dotyczącej Ukrainy, który to temat on zamierza poruszyć w trakcie trwającej wizyty w Niemczech.

Jeśli chodzi o symboliczny wybór Tallina jako miejsca pierwszej wizyty zagranicznej nowego prezydenta, w dniu 76. rocznicy podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow, to wbrew temu co pisze M. Migalski, wydaje się on optymalnym rozwiązaniem. Po pierwsze, wizyta ta ma zaakcentować przywiązanie Polski do respektowania prawa międzynarodowego oraz wagi suwerenności Europy Środkowo-Wschodniej. Idzie ona w sukurs wspomnianego wyżej, zwiększonego zainteresowania USA przestrzeganiem zapisów prawa międzynarodowego w kontekście rywalizacji z Chinami. Po drugie, odwiedzenie Estonii – jednego z najmniejszych krajów Europy Środkowo-Wschodniej – przed wizytą w Niemczech najprawdopodobniej wskazuje na to, że A. Duda chciałby widzieć rolę Polski jako koncyliacyjnego „honest brokera”, przedkładającego interes regionu nad interes partykularny, odrzucając tym samym politykę samozwańczego stawiania się w roli lidera regionu. Po trzecie, Estonia jest krajem, z którym Polska nie posiada żadnych problemów we wzajemnych relacjach i który w pełni podziela polską percepcję bezpieczeństwa w regionie. Co więcej, prezydent Toomas Hendrik Ilves (mający sam polskie korzenie) wielokrotnie publicznie wzywał Polskę do przyjęcia roli lidera regionu. W tym kontekście wybór Tallina może mieć również na celu wywarcie presji na teoretycznie bliższą Polsce, lecz sprawiającą wiele problemów Litwę (stanowiłoby to zerwanie z polityką L. Kaczyńskiego!). Po czwarte już, Estonia jest krajem o wysokim stopniu rozwoju sektora wysokich technologii, który służyć może Polsce przykładem i wiedzą w tej dziedzinie.

W swoim artykule M. Migalski wspomina również, że wizyta w Tallinie może zostać potraktowana w Rosji i na Zachodzie jako prowokacja. Nie wiem czy autor zdaje sobie sprawę, że wpisuje się tym samym w narrację niemieckiego dziennika „Sueddeutsche Zeitung”, który uważa, że poruszanie kwestii stałych baz NATO w Polsce przez nowego prezydenta działa na korzyść Kremla i niszczy kompromis osiągnięty w Newport.

Otóż wizyta w Tallinie odbywa się w dzień ustanowionego oficjalnie przez PE w 2008 r. Europejskiego Dnia Pamięci Ofiar Reżimów Totalitarnych i jeśli celebracja tego „europejskiego” dnia może być odczytana w Europie jako prowokacja, to obnaża to tylko obłudę UE i działa na korzyść Polski. Poza tym umiarkowane wystąpienie w towarzystwie prezydenta Estonii w obronie prawa międzynarodowego ciężko traktować jako prowokację, chyba że tym razem M. Migalski chce się wpisać z kolei w narrację Kremla. Poza tym relacje polsko-rosyjskie obecnie nie mogą być już chyba gorsze i jest to najlepszy moment, żeby w otwarty i rzeczowy sposób poruszać trudne kwestie – tak by nie dać Rosji argumentów do oskarżania Polski na Zachodzie o rusofobię. Nie jest to „pomachiwanie szabelką”, tylko polityka dojrzałego państwa, broniącego swoich interesów.

Wykrzywiona polityka jagiellońska

M. Migalski apeluje również o to, żeby Polska nie wysuwała się na pierwszy front walki z Rosją –  i słusznie. Taką taktykę stosowała ona z sukcesami w latach 2008-2014, kiedy to Zachodowi bardziej zależało na zbliżeniu z Rosją. Uwarunkowania międzynarodowe uległy jednak zmianie i nie ma już konieczności zachowywania daleko idącej powściągliwości w retoryce wobec Kremla, szczególnie, że kruchy europejski konsensus w polityce wobec Rosji poddawany jest coraz większym próbom. Poza tym wysunięcie się na pierwszy front przeciwko Rosji Polsce nie grozi – tę rolę odgrywa bowiem obecnie Ukraina, a w UE Litwa, która podjęła niedawno decyzję o dostarczeniu ciężkiej broni na Ukrainę (w trakcie konferencji prasowej podczas wizyty w Tallinie A. Duda opowiedział się przeciw dostarczaniu przez Polskę ciężkiego sprzętu militarnego Ukrainie). Na przestrzeni ostatnich trzystu lat to Polska była bezpośrednią ofiarą rosyjskich działań w Europie i chcąc nie chcąc musiała pozycjonować się w pierwszej linii oporu wobec Moskwy. Dzięki determinacji kolejnych pokoleń Polaków oraz korzystnej koniunkturze międzynarodowej, Polsce udało się wreszcie po 1989 r. uciec z przeklętego geopolitycznego uskoku, który przesunął się obecnie na Ukrainę. Tę komfortową sytuację należy wykorzystywać, wspierając jednocześnie w sposób asertywny kraje za wschodnią granicą.

Problemem artykułu M. Migalskiego jest również to, że nie podaje on realnej alternatywy dla polityki zagranicznej Polski w obecnym momencie. Proponuje on ścisłe współdziałanie z Niemcami, UE oraz NATO, które w okresie 2008-2014 r. przyniosło Polsce sporo korzyści, jednak w ostatecznym rozrachunku okazało się poniżej oczekiwań Polski.

Konflikt na Ukrainie pokazał, że Warszawa nie jest dla Berlina równoprawnym partnerem (co zresztą naturalne wziąwszy pod uwagę różnicę potencjałów) oraz że NATO i UE nie są skłonne do końca przyjąć polskiej percepcji bezpieczeństwa w Europie Środkowo-Wschodniej i nie traktują swoich członków z tego regionu analogicznie do członków „starych”. Obie organizacje stanowią oczywiście ważne składowe bezpieczeństwa Polski i regionu, jednak brak zgody na stałą obecność wojsk Sojuszu  na tym obszarze oznacza, że nie mogą być one traktowane jako jedyna polisa ubezpieczeniowa. Dlatego też naturalną konsekwencją wydaje się poszukiwanie przez Polskę swego rodzaju „wartości dodanej” w Europie Środkowo-Wschodniej, która pozwoliłaby na jego podmiotowe traktowanie. Takie działanie nie jest „marzeniem ludzi ambitnych i nastawionych patriotycznie”, lecz naturalnym mechanizmem budowania sojuszy na rzecz osiągnięcia konkretnego celu w ramach UE i NATO. Nawet jeśli zakończy się ono niepowodzeniem, to i tak rokuje większe szanse na powodzenie, niż powtarzanie wobec USA i Niemiec głuchych apeli o zgodę na stałą obecność wojsk Sojuszu w regionie.

W tym kontekście warto poruszyć także ważną – acz pominiętą przez M. Migalskiego – wizytę A. Dudy w Bukareszcie na początku listopada, gdzie wspólnie z prezydentem Rumunii Klausem Iohannisem będzie on gospodarzem szczytu prezydentów wschodniej flanki NATO. Spotkanie w Bukareszcie ma służyć zacieśnieniu współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa państw regionu (Łotwy, Litwy, Czech, Słowacji, Węgier, Bułgarii, Rumunii i Polski) oraz budowie wspólnego frontu  na rzecz rozmieszczenia stałych baz NATO w regionie przed zbliżającym się szczytem Sojuszu w Warszawie.

Niezależnie od ewentualnego sukcesu spotkania i jego przełożenia na postanowienia szczytu w Warszawie, wizyta w stolicy Rumunii posiada być może również inne znaczenie. W tym drugim pod względem potencjału ludnościowego kraju Europy Środowo-Wschodniej, który jest jedną z najszybciej się rozwijających gospodarek w UE i który posiadają niemal identyczną z polską percepcję bezpieczeństwa, dokonała się ostatnio bowiem zmiana na stanowisku prezydenta, która – podobnie jak w Polsce – nosiła znamiona pokoleniowego buntu. Powoduje, że Rumunia staje się obecnie perspektywicznym kierunkiem polityki zagranicznej RP. Dodatkowo, najbardziej zaawansowanym krajem Partnerstwa Wschodniego okazała się sąsiednia Mołdawia, w której obowiązuje już ruch bezwizowy z UE. Co więcej, w ostatnich latach zaobserwować można pewną polityczną dynamikę w tej części regionu. W październiku 2014 r. w Kijowie doszło do spotkania przywódców Ukrainy, Mołdawii i Rumunii, w trakcie którego wyrażono chęć rozwoju trójstronnej współpracy. Od momentu dojścia do władzy przez P. Poroszenkę w Kijowie i K. Iohannisa w Bukareszcie pozytywnej dynamiki nabrały również – pozostające dotychczas de facto w stanie zamrożenia – relacje ukraińsko-rumuńskie. W trakcie wizyty K. Iohannisa w Kijowie w marcu br. prezydent Rumunii opowiedział się za zacieśnieniem współpracy między Rumunią, Ukrainą i Polską. Te trzy największe kraje regionu, posiadające podobną percepcję zagrożenia ze strony Rosji, stanowią też wspólnie geopolityczną konstrukcję o znacznym potencjale politycznym, militarnym, gospodarczym i ludnościowym (ok. 100 mln mieszkańców) i odgrywają rolę zwornika między Morzem Bałtyckim a Morzem Czarnym (przez terytorium trzech państw przebiegają najkrótsze szlaki handlowe i transportowe między oboma akwenami). Konstrukcja taka posiadałaby wystarczającą masę krytyczną, by stanowić konkurencyjny wobec Niemiec i Rosji „ośrodek przyciągania” pozostałych krajów regionu, który posiadałby ponadto „błogosławieństwo” ze strony USA. Pozostawione same sobie pozostałe kraje regionu nie miałyby alternatywy jak tylko orientować się na polsko-ukraińsko-rumuński trójkąt, co mogłoby stanowić antidotum na problemy Polski w relacjach z Litwą czy krajami Grupy Wyszehradzkiej oraz uderzać w niekorzystną dla interesów RP inicjatywę Trójkąta Sławkowskiego.

Podsumowanie

Podsumowując, mankamentem artykułu M. Migalskiego jest to, że formule jagiellońskiej nadaje on sztywny i bardzo rozległy format. Mieszczą się w nim zarówno brak sukcesu Polski w rozwiązywaniu konfliktu ormiańsko-azerskiego (takim sukcesem od ponad dwudziestu lat nie mogą niestety pochwalić się nawet przewodzące tzw. mińskiej grupie OBWE USA i Francja), fakt pozbawienia Ukrainy części swojego terytorium i de facto stan wojny z Rosją czy niezrealizowane projekty energetyczne w regionie (przypomnijmy, że rosyjskie projekty energetyczne w Europie Południowo-Wschodniej również nie doszły do skutku). Z drugiej strony nie dostrzega przejawów być może asertywnej polityki A. Dudy w relacjach z Litwą, która stanowiłaby chyba najbardziej jaskrawy przykład zerwania z polityką jagiellońską L. Kaczyńskiego.

W rzeczywistości polityka jagiellońska jest swego rodzaju konceptem, który jako cel stawia przed Polską działanie na rzecz tworzenia podmiotowości całego regionu, w miejsce indywidualnego porozumienia z Niemcami i Rosją. Polityka ta nie posiada sztywno określonego instrumentarium i powinna być pragmatyczna, a zaliczanie do jej porażek celów znajdujących się nie tylko poza możliwościami Polski, ale i – jak się okazuje mocarstw – jest nieuczciwe.

M. Migalski nie zauważa też, że konflikt rosyjsko-ukraiński – przy założeniu podtrzymania suwerenności Ukrainy (co wydaje się prawdopodobne) – leży w interesie RP, podobnie jak powstanie Chmielnickiego w połowie XVII w. leżało w interesie Moskwy. Konflikt ten osłabia bowiem dwa największe państwa we wschodnim sąsiedztwie Polski, antagonizuje silniejsze z nich ze światem zachodnim i czyni możliwym prowadzenie obecnie polityki jagiellońskiej właśnie (co nie oznacza, że po kolejnym momencie „sprawdzam” również będzie się ona sprawdzać). Być może owo niezrozumienie obecnych realiów międzynarodowych przez M. Migalskiego wynika z różnic pokoleniowych, a krytyka ambitnej polityki jagiellońskiej jest podświadomie przesiąknięta postkolonialnym syndromem III RP, który nie potrafi odejść od relacji zależności i biało-czarnych ocen w polityce. Polityka jagiellońska może rzecz jasna nie przynieść finalnie zakładanych rezultatów, ale dla kraju o średniej wielkości jakim jest Polska – jak zostało udowodnione – nie ma ona obecnie realnej alternatywy. Być może jednak prowadzenie polityki jagiellońskiej przyczyni się do utrwalenia zaistniałej w okresie 2008-2014 r. pozytywnej dla Warszawy zmiany otoczenia międzynarodowego, pozwoli Polsce odrzucić dylemat kraju średniej wielkości i doprowadzi do zajęcia przez nią podmiotowego miejsca w polityce międzynarodowej podczas kolejnego momentu „sprawdzam”.

Marcin Kacperek

Źródło: http://jagiellonski24.pl/