Od czasu kiedy w 2005 roku Tusk spuścił ze smyczy Palikota i Niesiołowskiego (że pozostanę przy tych dwóch indywiduach), w polskiej polityce przestały obowiązywać jakiekolwiek granice przyzwoitości. Nie ma granicy, której kolejne wersje Palikota nie są w stanie przekroczyć. Oburzanie się na to nie ma sensu, bo obowiązująca w sztuce tzw. transgresja, zadomowiła się w polityce w całej okazałości.

Można byłoby jedynie stwierdzić, że co się dziwić takim "intelektualistom" jak Wałęsa czy Frasyniuk, skoro niby magistrowie - Tusk czy Sikorski schodzą na ten sam poziom co owe "autorytety".

Schamienie tzw. elity, która posługuje się rynsztokowym, knajackim językiem i podnosi to do rangi cnoty, zbliża tych ludzi do standardu ruskiego. Plugastwo w mowie, jest bowiem cechą charakterystyczną "mowy ruskiej", ukształtowanej przez bolszewików.

Znacznie bardziej bolesne jest to, że wraz z przesiąknięciem przez ludzi pokroju sołtysa z Chobielina ową "ruską mową", przesiąknęli jeszcze bardziej skłonnością do zaprzaństwa.

Język jest kluczem do funkcjonowania nie tylko w polityce, tworzy bowiem kulturę. Oni używając takiego języka jaki słyszymy, identyfikują się wprost niewyobrażalnie z ową post-bolszewicką "kulturą" wschodu.

A co gorsza, wraz z tą "ruską mową" stają się zwyczajnie jurgieltnikami.

 

mp/facebook/grzegorz górski