Portal Fronda.pl: Najnowszy numer tygodnika „Do Rzeczy” publikuje tekst na temat prof. Witolda Kieżuna, który już wywołał niemałe kontrowersje. Jego autorzy, Sławomir Cenckiewicz i Piotr Woyciechowski, na podstawie ujawnionych dokumentów sugerują, że profesor podjął współpracę z PRL-owską bezpieką. Jest Pan zdziwiony publikacją?

Prof. Jan Żaryn: Chciałbym na początku mojej wypowiedzi uczynić kilka zastrzeżeń. Po pierwsze, obecnie przebywam poza granicami Polski i nie dysponuję żadną dokumentacją z IPN. Po drugie, nie znam zdecydowanej większości materiałów, które zostały przytoczone przez autorów „Do Rzeczy”. Wreszcie po trzecie, akta świadczą o tym, że prof. Witold Kieżun z punku widzenia Służby Bezpieczeństwa nawiązał współpracę, w związku z tym zarejestrowano go jako tajnego współpracownika. Jednak odpowiedź na pytanie, na ile ta współpraca miała charakter konfidencjonalny, a na ile charakter wpisujący się w pewnego rodzaju pokoleniowy dylemat, wymaga dalszych badań i studiów.

O jakim dylemacie Pan mów?

Mam tu na myśli dylemat osoby, która wywodzi się ze środowiska narodowo-demokratycznego. Historycy znają co najmniej kilka takich przypadków, zarówno działaczy imigracyjnych Stronnictwa Narodowego, jak i krajowych, którzy uznali, że rok 1970 i zmiana ekipy na gierkowską jest dużo poważniejszą zmianą, niż rok 1956, czyli zmianą, w której reżim komunistyczny „spolonizował się” w znacznie większym stopniu. Opcja pro-rosyjsko państwowa, dość żywa w Narodowej Demokracji, dawała pewnego rodzaju argument na rzecz podjęcia dialogu z reżimem gierkowskim po to, by wzmocnić polskość na terenie PRL. Tu można wymienić takie osoby z obozu narodowego, jak na przykład Wiktor Trościanko czy później Jędrzej Giertych, jak i osoby, które z tej pozycji postrzegały opozycję demokratyczną, rodzącą się w latach '70 negatywnie, jako opozycję, która niekoniecznie musi spełniać warunki służące bardziej Polsce, niż zewnętrznym ośrodkom władzy, czy to masońskiej, czy jakiejkolwiek innej, ale nie będącej zainteresowaną ratowaniem Polski i Polaków jako pewnego dobra w tej części Europy.

Jak to się ma to konkretnego przypadku prof. Witolda Kieżuna?

W latach '70 niewątpliwie prof. Kieżun (a wówczas docent) ma pewien konkretny zawód – jest specjalistą od zarządzania dużymi jednostkami gospodarczymi i państwowymi, w ogóle organizmem państwowym. Ten zawód w jakiejś mierze dodatkowo popycha w kierunku współpracy z konkretną ekipą zarządzającą, czyli tutaj szeroko pojętą ekipą gierkowską. W artykule pojawia się wzmianka (o czym ja wiem z mojej niegdysiejszej rozmowy z prof. Kieżunem), że uczestniczył on w wykładach z zarządzania dla ekipy wyższych oficerów wojskowych, z gen. Jaruzelskim, gen. Kiszczakiem, etc. To znowu jest przejaw zaangażowania człowieka, który wybrał pewną gałąź wiedzy do tego, aby przekazać ją ekipie wówczas zarządzającej, nie teoretycznej, ale praktycznej ekipie (wiedza też służyła praktycznym rozwiązaniom organizacyjno-zarządzeniowym). To jest kontekst, który trzeba dalej rozwinąć i zastanowić się, na ile jest on wiodącym w rzeczywistości lat '70 i relacji między prof. Kieżunem a Służbą Bezpieczeństwa.

Ale jest też druga strona medalu – Służba Bezpieczeństwa nie zajmowała się tym, o czym do tej pory powiedziałem, czyli zarządzaniem państwa, tworzeniem jakiegoś naukowego ośrodka wspierającego ekipę Edwarda Gierka... Służba Bezpieczeństwa zajmowała się lojalizowaniem społeczeństwa, szczególnie wybranych środowisk (w tym przypadku środowiska narodowo-demokratycznego, które prezentowało się jako „lepsi Polacy”, którzy wyszli z syndromu komunizmu internacjonalistycznego, który panoszył się od czasów stalinowskich do końca lat '60). To był taki wizerunek Służby Bezpieczeństwa, który służył lojalizacji pewnej grupy społecznej. Z drugiej strony, Służba Bezpieczeństwa była oczywiście od tego, aby inwigilować i wykorzystywać każdą nadarzającą się okazję (czyli m.in. rozmowy z osobowymi źródłami informacji) jako przestrzeń, dzięki której zdobywa się konkretne informacje na temat konkretnych ludzi. Mamy tu więc do czynienia z dwiema rzeczywistościami. SB-eckie dokumenty dotyczą sfery aktywności SB, (bo tym się funkcjonariusze zajmowali), a nie o konstrukcji politycznej, dotyczącej pewnego stosunku Witolda Kieżuna do PRL lat '70, bo to nie było dla SB istotne.

Dr Piotr Gontarczyk w rozmowie z Fronda.pl twierdzi, że o ujawnionych przez „Do Rzeczy” dokumentach historycy wiedzieli od lat i nikt nie robił z nich wielkiej sensacji, dlatego znamienite jest, że zdecydowano się na ich publikację akurat teraz....

Widziałem jedynie część dokumentacji, na którą powołują się autorzy tekstu z „Do Rzeczy”. Będąc poza granicami Polski, ciężko jest mi skonfrontować tekst Cenckiewicza i Woyciechowskiego z tą częścią materiałów, które mam nawet u siebie w domu. Nie umiem precyzyjnie odpowiedzieć na niektóre pytania, natomiast niewątpliwie Służba Bezpieczeństwa prowadziła różnorodną dokumentację, w tym z podsłuchów telefonicznych, pokojowych, także z rozmów, które mogły być zupełnie inaczej odebrane przez drugą stronę, czyli osobowe źródło informacji. Bardzo często zdarzają się dokumenty, w których informacje de facto pochodzące ze Służby Bezpieczeństwa są wkładane w usta rozmówcy tylko i wyłącznie po to, żeby w ten sposób przed wyższymi przełożonymi uwiarygodnić informację rzekomo pozyskaną (w rzeczywistości druga strona tylko skwitowała potwierdzająco usłyszane od funkcjonariusza zdania). Różnego rodzaju metod manipulacyjnych, które leżały w gestii funkcjonariuszy SB było bardzo wiele. Również obieg pism z MSW jest oparty na wewnętrznej logice przesyłania (w tym przypadku z departamentu III do wywiadu, do departamentu I czy II, różnych wyciągów z rozmów z TW „Tamizą” czy całych partii materiałów, które otrzymywał jeden departament, a kopiowano je i przesyłano do drugiego). Cała ta wewnętrzna rzeczywistość SB-ecka siłą rzeczy była oczywiście nieznana społeczeństwu polskiemu w latach '70, tym samym nie była znana prof. Kieżunowi.

Zdaniem wspomnianego dr Gontarczyka, opublikowanie takiego artykułu, na podstawie takich materiałów jest motywowane przede wszystkich chęcią zemsty na prof. Kieżunie za jego krytykę m.in. książki Piotra Zychowicza „Obłęd'44”. Sam profesor miał być zdruzgotany wizytą autorów „Do Rzeczy”...

Nie mam żadnych podstaw, aby kogokolwiek oskarżać o złe intencje. O to przecież walczyliśmy (ja także, jako dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN za czasów Janusza Kurtyki), aby historycy i dziennikarze mieli jak najszerszy dostęp do materiałów, znajdujących się w IPN. Fakt, że interesują się oni osobami publicznymi (a prof. Witold Kieżun jest osobą publiczną) nie powinien dziwić. Jak zresztą widać już po pierwszych zdaniach artykułu „Do Rzeczy” czy wstęp Pawła Lisickiego, autorzy tygodnika mają świadomość tragicznego dylematu, przed którym stawali – pisać czy nie pisać o tej sprawie. Podjęli oni decyzję z całymi konsekwencjami, których w całości jeszcze nie znamy.

Rozm. MaR