Prof. Paweł Śpiewak w wywiadzie udzielonym „Plus Minus” nie szczędzi krytyki PO, do której sam należał. W jego ocenie polska demokracja jest „sklerotyczna”.

- Model demokracji, który został zbudowany w Polsce, jest coraz bardziej obcy ideałom tego systemu, a przy tym nieprzyjemny dla obywateli. Mam poczucie, że u nas fala demokratyzacji, jeśli nie cofa się, to została zatrzymana. Nie dość, że mamy do czynienia z upartyjnieniem życia publicznego, to jeszcze system jest zoligarchizowany i znomenklaturyzowany. Partie dążą do jedynowładztwa, co ułatwiają im dotacje budżetowe. Coraz większą rolę – tak jak w PRL – odgrywa aparat partyjny. Partyjni baronowie zaczynają być ważniejsi od urzędników państwowych – przekonuje socjolog.

Jego zdaniem „ta oligarchizacja i nomenklaturyzacja jest szczególnie silna w samorządach”.

- Prezydent buduje własną nomenklaturę, obsadza stanowiska zaufanymi ludźmi i blokuje możliwości kariery innym. Badania socjologiczne pokazują, że dostęp do pracy w samorządzie jest zarezerwowany dla członków partii rządzącej. Względy merytoryczne schodzą na drugi plan. I ta sytuacja trwa bez końca, bo przy środkach, którymi dysponuje włodarz miasta, jego konkurenci są bez szans - mówi Śpiewak.

Jak przekonuje, w polskich samorządach „proces demokratyczny jest w rzeczywistości zablokowany przez różne formy oligarchii czy nomenklatury”.

Kolejnym problemem jest to, że nasza demokracja się nie uczy. „Nie ma u nas debaty, w której ucierają się stanowiska. Główne polskie dzienniki są coraz bardziej jałowe i przypominają dawną prasę partyjną. Partie są bezideowe i słabo zakorzenione w społeczeństwie. Bo jeżeli partia rządząca od siedmiu lat 
37-milionowym krajem ma raptem 40 tys. członków, to jest w gruncie rzeczy partia kadrowa, która wygrywa wybory tylko dzięki pieniądzom z budżetu. Gdyby ich nie miała, to musiałaby zbierać składki, organizować struktury, prowadzić debaty i odpowiadać na zapotrzebowanie wyborców. Ale nie musi. Liderzy partyjni mają kasę, którą rozdają według swojego widzimisię” - mówi znany polski socjolog.

Naukowiec nie kryje, że jest rozczarowany obecnym obrazem polskiej sceny politycznej. „Gdy konfrontuję rzeczywistość z moimi oczekiwaniami sprzed 25 lat, to muszę powiedzieć, że jestem bardzo rozczarowany. Przez lata karmiono nas tezą, że polska demokracja jest młoda i musi się dopiero wszystkiego nauczyć. Ale zanim zdążyła się czegokolwiek nauczyć, stała się sklerotyczna. Zestarzała się, zanim dojrzała. Przy czym wszystkie cztery główne partie robią, co mogą, żeby ten stan utrzymać. I świetnie im się to udaje, skoro wybory samorządowe, które otwierają drzwi większej liczbie podmiotów, różnym komitetom niezależnym, nie przyciągają uwagi społeczeństwa. Głosuje w nich mniej ludzi niż w wyborach parlamentarnych czy prezydenckich” - wskazuje rozmówca „Plus Minus”.

Jego zdaniem, brak zainteresowania społecznego wyborami wynika z faktu, że ludzie nie widzą w tym sensu. „Nie dają rady walczyć z systemem. Mam poczucie schyłkowości systemu, trochę jak w końcówce komunizmu” -mówi.

Według Śpiewaka, Polski nie czeka jednak kolejna transformacja, co jest „przygnębiające”.

Ten ład się wyrodził i nie mamy nic w zamian. Jedyną nikłą nadzieją na zmiany są ruchy miejskie. W latach 90. pojawiły się tzw. nowe ruchy, czyli feministki, organizacje LGBT, ekolodzy. Były zbudowane wokół pojęcia tożsamości i dawały tę tożsamość określonym grupom społecznym. Okazało się jednak, że nie doprowadzają do poważnych zmian społecznych, a tylko pomnażają walkę ideologiczną. Feministki zaczęły walczyć z Kościołem, wierzący z homo. Siła feministek okazała się ogromna, skoro zmusiły Kościół z jego dwutysiącletnią tradycją do reagowania, ale dla demokracji nic konstruktywnego z tego nie wynikło. Teraz pojawiły się ruchy miejskie, czyli grupy młodych ludzi, którzy organizują się nie wokół tożsamości, lecz konkretnych zadań, np. ruchy rowerowe czy ochrona subdzielnic, np. Jazdowa. One są we wszystkich dużych miastach i stanowią już poważną siłę. W Krakowie udało im się zablokować zimową olimpiadę, co jest ich wielkim sukcesem. To jest szansa i warto takimi ruchami się opiekować” - uważa naukowiec.

W jego naszym największym problemem nie jest bieda, ale niskie zarobki części pracowników. „Naszym prawdziwym problemem są working poor, ubodzy pracujący. To są ludzie wykształceni, którzy chcą pracować, poświęcają swojemu zajęciu bardzo wiele czasu, a zarabiają grosze i mają problemy z zaspokojeniem podstawowych potrzeb. Nie ma powodu, aby tacy ludzie, pracujący np. w instytucjach kultury czy oświacie albo na niższych stanowiskach w służbie zdrowia, zarabiali tak źle. Jeżeli mamy rozwijać nasz kraj, to nie możemy sobie pozwolić na to, żeby prawnicy, humaniści, pielęgniarki nie mieli szans na dobre życie w Polsce. Znam fenomenalną nauczycielkę jidysz, jedną z trzech w Polsce, dla której nie ma pracy. I jak słyszę z ust byłego premiera, że być może nie ma dla niej rynku, to się pytam, co to znaczy? To my powinniśmy jej ten rynek stworzyć. Jak mamy badać historię Polski bez badań nad historią jidysz? Tacy ludzie wyjeżdżają i nie mają żadnych powodów, by wrócić do Polski” - podkreśla.

W tym kontekście, ogromnym wyzwaniem jest skala polskiej emigracji.

Dwa i pół miliona ludzi na emigracji to jest potężny problem. Donald Tusk, gdy kandydował na prezydenta w 2005 roku, uznał, że sprawa emigracji jest jednym z najpoważniejszych problemów do rozwiązania. (…) Przez siedem lat jego rządów liczba emigrantów zdecydowanie się powiększyła. I to jest zdecydowanie problem pensji. W Muzeum Auschwitz, z którego żyje kilka tysięcy ludzi, zarobki pracowników wynoszą ok. 2 tys. złotych. To jest zwyczajnie wstyd. Pensje nauczycieli czy pracowników naukowych nie skłaniają młodych ludzi do wybierania takiej ścieżki kariery. Większość pracowników naukowych, jeśli daje sobie finansowo radę, albo chałturzy, albo szuka drugiego etatu. Nie widzę powodu do takiej blokady finansowej dla ludzi kultury i oświaty. To jest nie do wytrzymania. Politycy sami niszczą najlepszych obywateli” - mówi socjolog.

Śpiewak nie zgadza się z tezą, że Polski nie stać na wyższe pensje dla takich ludzi.

Gdyby pracownicy budżetówki więcej zarobili, to więcej by wydali i część tych pieniędzy i tak wróciłaby do państwa. A tak tworzy się barierę popytową. W Polsce od czasu reform Leszka Balcerowicza panuje dyktat ekonomistów i to jest katastrofa, bo ekonomiści nie myślą językiem społecznym. A rządzący muszą sobie odpowiedzieć, jakie grupy zawodowe są nam potrzebne, które z nich trzeba chronić” - mówi profesor.

Ra/Plus Minus