12 marca tego roku Internet skończył 25 lat. Czy zmienił nasze życie na lepsze? Cóż, jest lustrem, w którym przegląda się globalna cywilizacja. A jest to cywilizacja dziś demokratyczna tylko w warstwie deklaratywnej, w swej istocie osuwająca się zaś w mroki nowego oligarchizmu i masowej ignorancji.

Od erotyzmu to narcyzmu

Pierwsze polskie portale, takie jak Onet, Wirtualna Polska czy Interia, u swoich początków były jeszcze bliskie edytorskim i treściowym standardom dawnej prasy papierowej. Degradacja postępowała jednak w zastraszającym tempie, i to jeszcze szybciej niż w przypadku dużych portali zagranicznych. Szybko doszło do tego, że przebywając na amerykańskiej uczelni, bałem się sprawdzać swoją onetową pocztę, by nie być oskarżonym przez adminów uniwersyteckiej sieci o oglądanie pornografii. Roznegliżowane panie ilustrujące artykuły typu „Nietypowy orgazm u mojej dziewczyny” wyskakiwały bowiem od razu ze strony startowej.

Odejście od pogłębionych analiz oraz informacji politycznych na rzecz nowinkarstwa, zdrowia, kulinariów i seksu było dość typowe dla portali sieci w wersji 1.0. Bardzo przypominało to zresztą procesy, jakie w odniesieniu do telewizji już w latach 90. opisał Giovanni Sartori. Zdaniem włoskiego badacza, człowieka wyrosłego we współczesnej kulturze medialnej charakteryzuje spłycenie myślenia abstrakcyjnego; przejście od homo sapiens (człowieka myślącego) do homo videns (człowieka patrzącego). Ten ostatni to istota pozbawiona głębszej wyobraźni (którą kształtuje samotna lektura) i uzależniona od ciągłej stymulacji prostymi bodźcami wzrokowymi. Jest to też więc stworzenie o rozedrganych emocjach, stosunkowo łatwe do kontrolowania i podatne na polityczną manipulację.

Jak to ujmuje Sartori:

„Istotą kultury obrazu, powstałej dzięki prymatowi telewizji, jest najogólniej mówiąc to, że niesie ona przekazy »gorące«, przekazy rozgrzewające nasze emocje, rozpalające uczucia, podniecające zmysły, słowem: pełne namiętności […].

W stosownym miejscu roznamiętniać się nie jest źle, poza nim – nie jest, niestety, dobrze. Wiedza to logos (myśl), a nie pathos (uczucie). Do zarządzania polityczną wspólnotą potrzebny jest logos. W kulturze pisanej najczęściej nie dochodzi do takiego „rozgrzania”. Nawet jeśli słowo może rozpalać emocje (np. w radiu), to na pewno czyni to w mniejszym stopniu niż obraz. Kultura obrazu niszczy delikatną równowagę między namiętnością a racjonalnością. Racjonalność gatunku homo sapiens zdaje się zanikać. Polityka emocjonalna, emocjonująca, podgrzana przez telewizję wywołuje i podsyca problemy na rozwiązanie, w których nie ma żadnego pomysłu”.

Sartori napisał powyższe słowa 16 lat temu i miał na myśli głównie telewizję. Nadal są one jednak aktualne w przypadku całej gamy mediów elektronicznych. Telewizja zresztą wciąż pozostaje niebywale wpływowa. Dzięki licznym programom informacyjnym i publicystycznym jest bezkonkurencyjna, zwłaszcza jeśli chodzi o odziaływanie polityczne.

Przeciętny Polak spędza przed małym ekranem aż 3 godziny dziennie, Internet wypełnia mu zaś jedynie 1,5 godziny. Warto jednak podkreślić, że czas używania Internetu gwałtownie wzrasta w przypadku ludzi młodych. Przeciętny nastolatek spędza bowiem w sieci 2,5 godziny na dobę i mniej więcej tyle samo czasu poświęca na telewizję. Ludzie w wieku 60+ do Internetu nie zaglądają zaś prawie w ogóle, oglądają za to ponad 5 godzin telewizji dziennie.

Łatwo się więc domyślić, że po telewizji i dawnym Internecie 1.0 to właśnie współczesna sieć w wersji 2.0 będzie wyznaczać medialne trendy przyszłości. Cechą wyróżniającą Internet 2.0 jest zaś to, że opiera się on głównie na rozmaitych formach „user generated content” (treści generowanych przez użytkowników). Jego symbolami są zwłaszcza YouTube, Wikipedia, blogosfera oraz media społecznościowe.

Do opisanej przez Sartoriego obrazkowości, czyli onetowskich roznegliżowanych pań, dochodzi tu więc swoisty intelektualny odpowiednik autoerotyzmu, wsłuchania w dźwięk własnych opinii. Nie bez powodu Andrew Keen ochrzcił sieć 2.0 mianem „kultu amatora”. Dzięki Internetowi 2.0 ze świata człowieka demokratycznego zniknęły resztki znienawidzonego autorytetu, arystokratycznego arbitra elegantium. Amatorami w dziedzinie filmu, nauki, sztuki i zdrowia stali się wszyscy, specjalistą nie był nikt.

Można naturalnie powiedzieć, że sieć 2.0 obala jedynie fałszywe autorytety; mędrków i beztalencia, które wkradły się na uprzywilejowane pozycje dzięki sprytnym machinacjom, a nie wysokim kompetencjom. Prawda jest jednak taka, że ludzki umysł ze swoimi ograniczonymi możliwościami poznawczymi jest bezradny wobec czegoś, co już śp. Stanisław Lem ochrzcił mianem „bomby terabajtowej”.

W morzu danych nasz mózg nie może dokonać oceny poprzez zwykłe porównanie. Posługuje się więc coraz częściej „wujkiem Google” jako swoim jedynym autorytetem. Jak pisze Sartori: „Ilość i prędkość nie ma nic wspólnego z wolnością wyboru. Raczej odwrotnie, nieskończony, nieograniczony wybór to nieskończony, nieproporcjonalny do efektów wysiłek. Nierównowaga pomiędzy ofertą, jaką znajdziemy w sieci, i użytkownikiem, który miałby ją konsumować, jest ogromna, a nawet zabójcza. Ryzykujemy utonięcie w nadmiarze, przed czym próbujemy się bronić przez odrzucenie wszystkiego w całości, w efekcie tkwimy pomiędzy nadmiarem a nicością. Ten zmasowany atak prowadzi do atonii, umysłowego zwiotczenia […]”.

Miękki paternalizm

Telewizja i autorzy literatury popularnej wciąż jeszcze produkują tasiemce w stylu arcyzagmatwanej „Gry o tron”, robią to jednak głównie dla trzydziestolatków. Tymczasem, jak przekonuje coraz liczniejsza grupa specjalistów, mózgi ludzi znacząco młodszych niż sam Internet działają już na innych zasadach. Przede wszystkim brak im zdolności koncentracji, czytanie dłuższych tekstów odbierają niemal jako perwersję.

W skonstruowanej przez młode pokolenie kulturze zabraknie więc trudnych książek, skomplikowanych artykułów, a nawet rozbudowanych form wizualnych. Również zapamiętywanie i odtwarzanie informacji stanie się czynnością zbędną. Kluczowe będzie łączenie krótkich prostych treści w luźne sieciowe struktury. Czy jednak człowiek, który czyta mało, niewiele pamięta, a skojarzenia podsuwa mu wyszukiwarka, będzie w ogóle w stanie samodzielnie myśleć?

Przypomina to nieco sytuację, która zaistniała, gdy po upowszechnieniu się silników mechanicznych nagle okazało się, że coraz więcej ludzi ma „problemy z kondycją”, czyli nie trenuje odpowiednio swoich mięśni i równocześnie przeciąża kręgosłupy przez siedzący tryb życia. Prowadzi to naturalnie do chorób, zwyrodnień i ogólnie obniża jakość ludzkiego życia.

Obecnie nauczyliśmy się natomiast konstruować maszyny, które połączone w sieć w coraz większym stopniu za nas myślą, zapamiętują i wyszukują informacje. Powstają nawet pierwsze programy piszące teksty dziennikarskie na podstawie wyjściowych zbitek informacji. Działa tak np. Quill firmy Narrative Science. Pracuje się też nad aplikacjami, które dzięki potężnym dostępnym w sieci bankom metadanych będą pomagać autorom scenariuszy i literatury popularnej umieszczać w odpowiednich miejscach zwroty akcji, które przykują uwagę odbiorcy.

Jeśli więc Internet i software za nas myśli i zapamiętuje, to logicznym wnioskiem jest stwierdzenie, że problemem pokolenia Internetu, tzw. digital natives (tubylców cyfrowych) stanie się brak odpowiedniego wytrenowania mózgów. Konsekwencje tej słabości mogą zaś być znacznie poważniejsze niż w przypadku źle wytrenowanych mięśni.

O demokracji, czyli o rządach ludu, możemy mówić tylko wtedy, kiedy mamy do czynienia z ludem wykształconym i oczytanym polityczne. W przeciwnym razie poglądy polityczne stają się li tylko produktem demagogii suflowanej przez kastę sprawnych oligarchów.

Dziś oligarchowie ci zaś będą mieli zadanie tym bardziej ułatwione, że dysponują niezwykle dokładną wiedzą na temat swoich poddanych – sami im ją przekazaliśmy. Nasza działalność w sieci jest bowiem w pełni przeźroczysta.

Uspokajając nastroje wrogów cyberinwigilacji, politycy i eksperci często twierdzą, że szpiegowanie w sensie ścisłym, czyli przyglądanie się konkretnym rozmowom czy mejlom danego Iksińskiego to zjawisko marginalne. Większość instytucji zbiera o nas jedynie metadane, zagregowane informacje na temat tego, co kupujemy, jakiej słuchamy muzyki itp., a to przecież niegroźne – przekonują.

Sądzę, że jest odwrotnie: to właśnie metadane, których kopalnią stały się media społecznościowe, są naprawdę groźne. Poufny mejl można wykorzystać do manipulowania jedną, dwiema czy trzema osobami. Metadane w odpowiednich rękach, po zebraniu w duże zbiory i profesjonalnym obrobieniu, zawierają zaś klucz do manipulowania całymi społecznościami.

Banki takich danych coraz częściej służą np. ekspertom w dziedzinie ekonomii behawioralnej wywodzącym się ze szkoły noblisty Daniela Kahnemana i słynnego ekonomisty Richarda Thalera. Specjaliści ci (pracują m.in. dla Davida Camerona i Baracka Obamy) używają metadanych do opracowywania propozycji kolejnych, jak sami to nazywają, „delikatnych popchnięć” (tzw.”nudge”).

Chodzi tu, z pozoru, o nieinwazyjne polityczne i marketingowe posunięcia, których właściwy cel nie jest zrazu widoczny dla wszystkich zainteresowanych. Thaler pisze wręcz otwarcie, że nowoczesną formą sprawowania władzy powinien być „miękki” lub „libertariański paternalizm”, czyli umiejętność wpływania na wybory dokonywane przez ludzi, „tak aby były one dla nich korzystne” nawet wtedy, kiedy oni danych wyborów dokonać nie chcą.

Ów „miękki paternalizm” lub też, jak by go określił Tocqueville, „miękki despotyzm”, będzie zaś miał zadanie tym łatwiejsze, że będzie pracował z ludźmi o dobrze już ugruntowanej mentalności stadnej. Nowoczesne technologie wymuszają bowiem nie tylko spłycenie refleksji, ale i niebywały wręcz konformizm. Jeśli bowiem żyjemy w epoce, w której, jak to ujął Mark Zuckerberg (szef Facebooka), prywatność „nie jest już społeczną normą” i wszyscy jesteśmy w pełni transparentni, to oznacza to tyle, że żyjemy w epoce bezprecedensowej autocenzury.

W sieci nie ma już poufnej komunikacji, zaś by normalnie egzystować, musimy się dziś za jej pomocą komunikować wszyscy. „Młodzi ludzie nie piszą już mejli” – zauważa Zuckerberg; wolą społecznościówki. Tymczasem nasze profile facebookowe przeglądają nie znajomi, ale i obecni oraz przyszli pracodawcy, partnerzy, rodzina. Lepiej więc uważać, lepiej mówić, pisać, wklejać i „lajkować” bezpieczne banały. Robić to, co inni.

Owszem, Facebook i Twitter napędzają czasami bunty i rewolty, lecz tylko tam, gdzie są one mediami stosunkowo młodymi. Nadają się też jedynie do promowania nagłych zrywów. Inaczej niż zaangażowana prasa drukowana nie sprzyjają budowaniu trwałych instytucji i stabilnego poparcia dla określonych programów politycznych.

Elity oligarchiczne i republikańskie

Poza subtelnymi popchnięciami nowi sieciowi feudałowie mogą zresztą oddziaływać na swoich „klientów” bardziej bezpośrednio. Drażniące wypowiedzi, jak choćby cytat z boksera, który dosadnie stwierdza na fanpage’u Frondy.pl, że nie lubi homoseksualistów, mogą doprowadzić do zamknięcia profilu przez facebookowych strażników moralności. Stado ludzkie ma więc wciąż pasterzy, nie ma już jednak wyraźnych przewodników.Autorytety, które w dawnych mediach mobilizowały ludzi do działania, są zastępowane przez administratorów i techników. Nad nimi sytuują się zaś potężni oligarchowie ze świata polityki, finansów i mediów.

Oligarcha podobnie jak republikański „arystokrata” jest często oczytany, inteligentny, zdolny i pracowity. Nie uważa jednak, że jest on cokolwiek dłużny ludziom, którzy mają od niego mniej szczęścia i talentu. Dlatego manipuluje swoimi poddanymi przy użyciu ich najniższych instynktów. Takim właśnie oligarchą jest słynny Mustafa Mond z „Nowego wspaniałego świata” Aldousa Huxleya, jest nim też prezydent Snow z cyklu „Igrzyska śmierci” Suzanne Collins (w ekranizacji w tej roli Donald Sutherland).

„Arystokrata” (w klasycznym tego słowa znaczeniu) lub też po prostu członek elity republikańskiej (służącej dobru wspólnoty) również chce władzy. Nie chce jednak władać półzwierzętami, które sam odpowiednio ogłupił i zdemoralizował. Chce natomiast – o ile to możliwe – pomóc ludziom, którzy mu dają władzę dalej się rozwijać.

Trudno dziś nie zauważyć, że tradycyjne media upadają, a treści płytkie wypierają treści głębokie nieuchronnie i pewnie już nieodwracalnie. Kultura właściwa znowu staje się z wolna coraz bardziej elitarna. Renomowane prywatne szkoły w USA i Azji coraz częściej wprost zakazują uczniom używania jakiejkolwiek elektroniki w pomieszczeniach innych niż specjalne pracownie. Ogłupiamy w końcu „my”, a nie „nas”.

Już wkrótce samo myślenie abstrakcyjne, zwłaszcza myślenie o społeczeństwie i polityce, może zamienić się w rodzaj rzadkiej sztuki. Można mieć tylko nadzieję, że bardziej republikańska część współczesnych elit mimo wszystko nie zamknie się do końca w kryształowym pałacu i będzie wciąż uprawiać swoisty mecenat. Na takich ludzi wciąż liczą media obywatelskie (w tym nasz tygodnik).

Michał Kuź

Artykuł pojawił się w nowym numerze Tygodnika "Nowa Konfederacja"