Żeby wolności bronić trzeba mieć czym. I tutaj zaczynają się schody. Broni posiadać nie wolno, bo państwo ściśle reglamentuje dostęp do niej. Reglamentuje bo wie, że największym zagrożeniem dla wolności obywateli jest ono samo. I boi się, że obywatele mogą w końcu nie wytrzymać, powiedzieć dość i zacząć aktywnie bronić swoich praw. Nie tych zapisanych w tonach bezsensownych i idiotycznych ustaw, ale praw przyrodzonych, należnych każdemu człowiekowi z racji tego, że jest człowiekiem. Bo dla państwa, tego współczesnego, człowiek to numer w ewidencji podatkowej przydatny tak długo, jak długo może to państwo utrzymywać swoją pracą. Później staje się bezużyteczny, co obserwujemy dzisiaj w programie zwanym „batalia o podniesienie wieku emerytalnego”.

 

Państwo z założenia jest organizacją ludzi mieszkających na danym terytorium, którzy wspólnie chcą bronić się przed wrogami i pracować dla wspólnej korzyści. By móc spełnić te oczekiwania państwo powołuje pewną grupę urzędników, których zadaniem jest zadbać o ściąganie składek na utrzymanie tegoż państwa (czyli podatków) i przestrzeganie praw. Organizując się w ten sposób ludzie zgodzili się na ograniczenie w pewnym (niewielkim) stopniu swojej wolności (można ją porównać do wkładu w przedsięwzięcie) w zamian za bezpieczeństwo i możliwość wspólnego działania z korzyścią dla wszystkich członków organizacji. Niestety, aparat urzędniczy raz powołany do życia jest jak pięknie wyglądające konwalie zasadzone w ogrodzie: by się go pozbyć trzeba zastosować drastyczne środki, najlepiej wypalić kwasem albo żywym ogniem. W końcu aparat ten zaczyna żyć własnym życiem, bez jakiejkolwiek kontroli i jedynym jego zmartwieniem jest ochrona samego siebie.

 

Siłą napędową aparatu urzędniczego jest strach o własną pozycję kierowany przeciwko tym, którym w zamierzeniu miał służyć. By go zminimalizować dąży do całkowitej kontroli społeczeństwa, które nieustannie podejrzewa o próbę odebrania mu wpływów i władzy. System nakazów i (głównie) zakazów ma sprawić, że jakikolwiek bunt czy protest będzie niemożliwy. Obywatele nie mają być suwerenami we własnym kraju, mają być klasą poddaną, służącą państwu, które w końcu staje się tożsame z urzędniczą machiną. Z tej drogi nie ma odwrotu, nie ma bezbolesnego sposobu na zlikwidowanie patologii – konieczna staje się interwencja chirurga przecinającego nabrzmiały i zaropiały wrzód. W przeciwnym wypadku pochłonie on cały organizm i zamieni się w zrakowaciałe monstrum, które w efekcie zacznie pożerać samo siebie.

 

Alexander Degrejt