Na antenie radia RMF FM minister Henryk Kowalczyk zapowiedział, że w przyszłym roku rozpocznie się powrót do poprzedniego wieku emerytalnego, 60 i 65 lat. Według dr hab. Roberta Gwiazdowskiego z Centrum im. Adama Smitha reforma ta nie jest najlepszym pomysłem. W rozmowie z portalem Fronda.pl Gwiazdowski ocenił, że Polacy i tak będą pracować dłużej.

- Polacy będą musieli pracować dłużej niż do 67. roku życia, co pokazują tabele demograficzne. Gdy w 1998 roku tłumaczyliśmy rządowi AWS, by zerknął sobie w tablice demograficzne i przestał robić głupoty z OFE, bo nic to nie da, to Buzek nam nie uwierzył. Albo inaczej, uwierzył, ale pomyślał, że co się będzie martwił tym, co będzie za 15 lat – i zrobił po swojemu. Dzisiaj jest podobnie. Gdy zobaczymy poszczególne kohorty wiekowe, to widzimy, że za kilka lat w przypadku powrotu do starego wieku emerytalnego na emerytury będzie przechodzić więcej osób, niż będzie wchodzić na rynek pracy. Moim zdaniem rację miał premier Szwecji przewidując kilka lat temu, że Szwedzi będą musieli pracować do 75. roku życia. Nie ma powodów sądzić, by w Polsce mogło być inaczej – powiedział prof. Gwiazdowski.

Jego zdaniem Polacy zostaną „zmuszeni przez warunki ekonomiczne, by nie odchodzić na wcześniejsze emerytury”. Reforma PiS będzie zatem „wyjściem salomonowym, bo gdy ludzie zobaczą, jaką mają dostać emeryturę w wieku 65 lat, to uznają, że lepiej jeszcze posiedzieć w pracy te dwa lata”.

Gwiazdowski uważa, że dłuższa praca jest po prostu koniecznością.

- Patrząc na tablice demograficzne, trzeba powiedzieć, że dłuższa praca jest nieuchronna. Średnia długość życia w ciągu 25 lat wydłużyła się prawie o 10 lat. Nie ma więc takiej możliwości, żeby statystyczny człowiek nie pracował połowę życia: najpierw 20-kilka lat będąc na utrzymaniu rodziców, a potem tyle samo będąc na utrzymaniu reszty społeczeństwa jako emeryt. Nie ma takiej opcji – ocenił prawnik.

Pytany o sprawę wyłudzeń podatku VAT Gwiazdowski przyznał, że problem jest rzeczywiście ogromny, choć walka z tym zjawiskiem nie jest tak oczywista.

- Poziom wyłudzeń podatku VAT jest rzeczywiście olbrzymi, zgadzam się. Wątpliwe są natomiast dwie kwestie. Po pierwsze, czy to rzeczywiście jest to 40 miliardów co roku, jak mówi pan minister? Być może to jest tylko 20 czy 25 miliardów, a to dla budżetu jednak spora różnica. Po drugie, ja podzielam tezę, że są wyłudzenia i że można im zapobiegać. Nie wiem tylko, czy rząd jest w stanie sięgnąć po takie instrumenty, które będą skuteczne. Jeżeli rząd będzie uszczelniał system podatkowy w taki sam sposób, jak próbował wprowadzić podatek od handlu, to obawiam się, że nie będzie to skuteczne – uznał Gwiazdowski.

Profesor mówił też o ujednoliceniu podatków i składek obciążających pracę, które miałoby skutkować stworzeniem swoistego dwudzielnego PIT. Przyznał, że jest to pewne uproszczenie, ale dalekie od ideału.

- Będę bezczelny i powiem tak: To gorsza wersja naszego projektu, która idzie w kierunku projektu Platformy Obywatelskiej z kampanii wyborczej. Centrum im. Adama Smitha w 2003 roku przedstawiło projekt obniżki opodatkowania pracy. Jednym z elementów tej obniżki było właśnie wprowadzenie jednego zryczałtowanego podatku od funduszu wynagrodzeń, który byłby dużo niższy od dzisiejszej sumy tych wszystkich podatków i składek. Idzie to więc częściowo w tym kierunku, ale bardziej w stronę tego, o czym mówili minister Szczurek i pani premier Kopacz w kampanii wyborczej. PiS chce więc zrealizować zmodyfikowany pomysł PO. Moim zdaniem to działanie połowiczne, które nie przyniesie takich efektów, jakie przyniosłaby kompleksowa zmiana, którą my sugerowaliśmy. Nie uzyskamy takiego efektu oszczędności w systemie poboru – powiedział prawnik.

- Jeżeli będzie pan miał dwa podatki, PIT i składki, a potem będzie trzeba liczyć, przeliczać, to nie uzyskamy efektu oszczędności w systemie poboru. Nasza propozycja sprowadzała się do tego, że pracodawca płaci jeden podatek od funduszu wynagrodzeń i odprowadza go do budżetu. My proponowaliśmy 25, może być 30 procent. To obniżyłoby wydatki państwa, z ZUS włącznie, o parę miliardów rocznie. Natomiast PiS chce zachować podatek progresywny. A zatem dalej będzie trwała całkowicie absurdalna praca polegająca na wyliczaniu podatku od emerytur, sfery budżetowej i tak dalej. Propozycja PiS jest między efektywnością a ideologią, bo utrzymywanie progresji podatkowej jest ideologią. Naprawdę bogaci ludzie, którzy prowadzą działalność gospodarczą, nie płacą podatków progresywnych. Oni mają rezydencję podatkową w Monaco, Szwajcarii, Luksemburgu. Jeżeli nawet są rezydentami w Polsce, to odprowadzają podatek od zysków kapitałowych, który wynosi 19 proc., jest liniowy. Ich nie obejmuje progresja. Dlatego mówienie o progresji jest polityczne i ideologiczne, bo nie wierzę, że w Ministerstwie Finansów nie wiedzą, którzy z Polaków nie płacą tego podatku – dodał Gwiazdowski.

Profesor ma też zastrzeżenia do planów oskładkowania wszystkich umów, także zleceń oraz o dzieło. Jego zdaniem może to wpłynąć na rozbudowę szarej strefy.

- W takich sektorach, w których wynagrodzenia są niskie i gdzie więcej zapłacić się nie da, wykorzystywane są dwa rodzaje umów: zlecenia oraz „na gębę”, czyli bez umowy. Większość przedsiębiorców zatrudniających na czarno nie jest już w stanie dołożyć tego, co miałoby dołożyć odprowadzając pieniądze na państwo. Ci, którzy zatrudniają dziś na zleceniach, prawdopodobnie w większości będą musieli uciec w zupełnie szarą strefę – stwierdził.

Prawnik powiedział, że problemem jest nadmierne opodatkowanie pracy, które uderza w najuboższych:

- Powtarzamy od 20 lat: podwyższanie opodatkowania pracy najbardziej bije w biednych ludzi. Wartość pracy musi być przerzucona na klienta. To nie jest tak, że całą marżę zagarnia ten cholerny krwiopijca kapitalista. Jak ma zapłacić 1500zł pracownikowi, a do tego dołożyć następny 1000 żeby oddać państwu, to co może zrobić? Zapłaci klient. Wszystkie podatki są przerzucalne. Jeżeli ja sprzedając frytki będę musiał zapłacić za swojego pracownika 1000zł więcej, to będę musiał podwyższyć cenę frytek. Nie da się inaczej – uznał Gwiazdowski.

Jego zdaniem argumentacja rządowa o chęci wyjścia naprzeciw pracownika, który zatrudniany na nieoskładkowanych umowach traci ze względu na system emerytalny, nie należy do najuczciwszych.

- To jest przykład albo kompletnej nieznajomości gospodarki albo czystej manipulacji. Emerytury są wypłacane z tego, co wpłacają dzisiaj pracujący, a nie z tego, co wpłacali emeryci, gdy sami pracowali. To kompletne nieporozumienie. Ja nie wierzę, żeby w Ministerstwie Finansów nie zdawali sobie z tego sprawy. Oni po prostu muszą ludzi bałamucić. Płacimy dzisiaj składkę nie na swoje emerytury, ale na emerytury tych, którzy obecnie je pobierają, w nadziei na to, że nasze dzieci i wnuki będą płaciły na nasze emerytury. To, czy ja dzisiaj płacę składkę, nie ma najmniejszego znaczenia dla zdolności budżetu państwa do wygenerowania pieniędzy na moją emeryturę za 20 lat. To będzie zależało od stanu gospodarki za 20 lat. Nie możemy dlatego doprowadzić do sytuacji, w której stan gospodarki jest taki, że ludzie wyjeżdżają do pracy do Londynu albo nie są zainteresowani inwestowaniem w Polsce i rozwijaniem się w kraju.