Nie przepadam za książkami o tym, co dzieje się po drugiej stronie i uważam, że „przeżycia osób bliskich śmierci” niewiele mają wspólnego z tym, co rzeczywiście będzie się z nami działo po śmierci. A powodem wcale nie jest to, że część z opisów jest sprzecznych z wiarą katolicką (choć tak właśnie jest), ale przede wszystkim świadomość, że jeśli ktoś żyje to nie umarł, a jeśli nie umarł, to nie przekroczył brak śmierci, czyli niewiele lub zgoła nic nie ma do powiedzenia o tym, jak wygląda „życie po życiu”. Zastrzeżenia te, choć odnoszą się także do książki „Chłopiec, który wrócił z Nieba” Kevina i Alexa Malarkey, nie przeszkodziły mi jednak w jej pochłonięciu, a także w uznaniu, że warto, by przeczytali ją także inni. Wbrew tytułowi bowiem wcale nie jest to tylko opowieść o „życiu po życiu” (tej jest w książce niewiele), a przede wszystkim opowieść o tym, jak Niebo weszło – poprzez dramatyczny wypadek – w życie pewnej amerykańskiej rodziny.

Niedzielna tragedia na skrzyżowaniu

Ta historia zaczęła się w niedzielny poranek. Kevin udał się ze swoim najstarszym, sześcioletnim wówczas synem do zboru na nabożeństwo. Jego żona i trójka pozostałych dzieci (najmłodsze było kilka dni po narodzinach) zostali w domu. Po modlitwie ojciec z synem pojechali na plac zabaw, a potem – zgubili się w nowym miejscu. Mężczyzna zadzwonił więc do żony, by powiedzieć jej, że będą nieco później w domu.

„Zatrzymałem się przy skrzyżowaniu, wciąż z telefonem przy uchu, i – tak jak zawsze – rozejrzałem się na obie strony. Żadnego ruchu przynajmniej w odległości pół mili. Nie wiedziałem jednak, że to, co widzę przed sobą na tym nieznanym skrzyżowaniu, wcale nie jest prostą drogą rozpościerającą się na pół mili. Kilkanaście jardów dalej, tuż przed zakrętem w lewo, znajdowało się duże, zupełnie niewidoczne obniżenie terenu. Było całkowicie niedostrzegalne z mojej perspektywy. Droga wydawała się bezpieczne i pusta... ale to było tylko śmiertelnie niebezpieczne złudzenie optyczne” - opisuje tamte minuty Kevin Malarkey, który wciąż trzymał telefon przy uchu. I właśnie gdy wjeżdżał na skrzyżowanie zawołał go siedzący z tyłu syn. „Tato, jestem głodny. Kiedy będziemy w domu?”. Mężczyzna odwrócił się do syna i wjechał na skrzyżowanie. I wtedy „powietrze przeszył ogłuszający trzask metalu uderzającego o metal, a potem zapadła martwa cisza”.

Urwana głowa dziecka

 Gdy Kevin Malarkey odzyskał przytomność wokoło była już masa ludzi. Ale on, jak każdy ojciec w takiej sytuacji, szukał tylko dziecka. I znalazł je. Z rany na czole synka „płynęła krew i coś było nie tak z pozycją, w jakiej znajdowała się jego głowa. Zwisała w dół na lewą stronę w nienaturalny sposób, znacznie niżej niż powinna. Nieobecne, przekrwione oczy patrzyły w dół” - opisuje ten moment Kevin, który miał niemal pewność, że jego dziecko nie żyje. Do podobnych wniosków doszli zresztą sanitariusze.

Ale to nie było moment śmierci. Chłopiec, choć miał uszkodzoną oś kręgosłupa, i to bardzo blisko podstawy trzonu mózgu, przeżył. Nie powinno się tak stać, bowiem – ujmując rzecz w bardzo prostym języku – wypadek spowodował wewnętrzne oddzielenie głowy od reszty ciała, a lekarze od początku twierdzili, że w zasadzie nie ma szans na przeżycie. A jednak przeżył. Miał też nie być stanie samodzielnie oddychać, mówić i myśleć, a wszystkie te rzeczy (część po operacjach, a część dzięki wytrwałości i kolejnym niewielkim cudom) robi. I teraz czeka na to (medycyna nie daje mu na to szans, ale chłopiec i jego rodzice wciąż w to wierzą), że będzie chodził, i prowadził zupełnie normalne życie.

Szturm modlitewny

A wszystko to za sprawą, jak relacjonuje jego ojciec, niezwykłego szturmu modlitewnego, jaki zaczął się w momencie wypadku. Już w kilka chwil po wypadku pierwszy świadek zaczął się modlić o życie i uzdrowienie dla chłopca. W ratowniczym helikopterze zaś całą drogę do szpitala trwał na modlitwie za niego ratownik medyczny Dave Knopp. „W czasie lotu położyłem szybko rękę na głowie Aleksa i modliłem się w imieniu Jezusa o jego uzdrowienie. Potem po prostu podziękowałem Panu za to, że uratował Aleksa, wierząc, że Bóg zrobi to, co obiecał w swoim słowie” - relacjonował Knopp.

Wiara mężczyzny była tak mocna, że gdy tylko spotkał on matkę chłopca, która błyskawicznie przyjechała do szpitala, zapowiedział jej , że Aleks nie umrze, i że od jej wiary w uzdrowienie zależy jego życie. „Trafi pani do pokoju pourazowego i usłyszy pani straszne rzeczy. Powiedzą pani, że dziecko umrze. Ale ja włożyłem na niego ręce i modliłem się o niego w imieniu Jezusa. Mówię pani, że on nie umrze. Pani rola jest tutaj bardzo ważna. Bóg już zaczął proces uzdrowienia, ale kiedy wejdzie pani do tego pokoju, zaatakuje panią strach. Nie namawiam pani do kłótni z personelem. Proszę uprzejmie wysłuchać, co mają do powiedzenia. Znają się na swojej pracy. Ale choć ich dane medyczne są prawidłowe, słowo Boże może zmienić wszystko” - dodał ratownik.

Kobieta uwierzyła. I od tego momentu zaczęła się jej, jej męża, wspólnoty chrześcijańskiej do której należeli i tysięcy osób w całych Stanach Zjednoczonych i wielu innych miejscach świata, walka modlitewne o życie i zdrowie Aleksa. Ludzie, którzy nigdy nie poznali Malarkeyów, nie mieli pojęcia o ich życiu modlili się w zborach, kościołach i na ulicach o zdrowie dla chłopców. A w szpitalu trwała mniejsza akcja modlitwy wstawienniczej za chłopca i za jego rodziców. Ten szturm przyniósł efekty, wbrew opiniom lekarzy, chłopiec przeżył, po kilku tygodniach zaczął odzyskiwać świadomość, potem zaczął mówić i wreszcie – po skomplikowanej operacji – oddychać.

Niebo przychodzi we wspólnocie

Armia Pana, jaka zebrała się na modlitwie, to jednak nie jedyny cud jaki wydarzył się wokół Aleksa i jego rodziny. Błyskawicznie okazało się bowiem, że ludzie, którzy modlą się za Malarkeyów, są gotowi także pomóc im w nowej rzeczywistość. Ktoś zabrał z domu rachunki i je opłacił, ktoś inny gotował im jedzenie i zajmował się trójką pozostałych dzieci, jeszcze ktoś inny remontował dom (bo krótko po wypadku zniszczyła jego dach gigantyczna wichura). W jednej z kongregacji protestanckich pastor zarządził zbiórkę środków na samochód konieczny do transportowania chłopca i pieniądze (18 tysięcy dolarów w 400 osobowym zborze) udało się zebrać na jednym nabożeństwie. Cudem okazały się nawet wcześniejsze kłopoty finansowe rodziny, dzięki którym okazało się, że mogą być oni leczeni za pieniądze publiczne. A gdy na coś brakowało środków to pojawiał się darczyńca, czasem anonimowy a czasem nie, który wykładał konieczne pieniądze.

Wspólnota wspierała jednak nie tylko finansowo, ale także duchowo. Tragedia, ale także całkowite wywrócenie życia do góry nogami, miesiące leczenia, niepełnosprawny w domu, mocno nadwyrężyły relacje między Kevinem i jego żoną Beth. I wtedy również do akcji wkraczał pastor, albo znajomi, którzy przywoływali ich do porządku albo modlili się za nich i z nimi, a gdy było trzeba pozwalali im pojechać samym na randkę. W ten sposób niebo weszło w życie tych ludzi, o wiele bardziej niż poprzez wizje ich syna.

Wizje Aleksa

Niebo bowiem miało wejść także w jego życie. I to całkiem dosłownie. Aleks bowiem twierdzi, że w czasie, gdy lekarze walczyli o jego życie, gdy angażowali się w jego ratowanie, on sam przebywał w niebie, które pokazywał mu Jezus. Niewiele z tych wizji trafiło zresztą do książki, także dlatego, że chłopiec także swoim rodzicom powiedział, że Bóg zakazał mu opowiadania o tym, co widział. To, co opisał jest – przefiltrowaną przez dziecięcą wyobraźnią – protestancką, ewangelikalną ortodoksją (wyrażoną w na tyle ogólny sposób, że katolik może się pod nią, do pewnego stopnia, podpisać), uzupełnioną mocną wiarę w aniołów stróżów i rolę aniołów w ogóle.

Wizje te wcale nie muszą oznaczać, że chłopiec był w niebie, szczególnie, że nie ma dowodów na to, że rzeczywiście umarł (a jeśli żył to nie ma możliwości, by znalazł się w stanie, w którym znajdują się zmarli), trudno jednak całkowicie odrzucić możliwość, że miały one charakter nadprzyrodzony. Jeśli zastosować wobec nich ewangeliczne kryterium owoców, to widać, że wydały one pozytywne owoce, dając nadzieję rodzicom, mocniejszą wiarę chłopcu i wreszcie stając się świadectwem dla innych.

Ostatecznie jednak to nie wizje są najważniejsze w tej książce, a świadectwo tego, jak Bóg zmienia życie ludzkie, także przez traumatyczne wydarzenia, jak Niebo może wejść w nasze życie przez innych ludzi, i jak my możemy stać się dla kogoś dotykiem Nieba.

Tomasz P. Terlikowski

K. i A. Malarkey, Chłopiec, który wrócił z Nieba. Historia, która wydarzyła się naprawdę, tłum. A. Kurzępa, Wrocław 2013, ss. 272.