Od pewnego czasu rosyjski przywódca przestał być traktowany przez Berlin i Waszyngton jako poważny partner, z którym można by było współpracować w kwestiach polityki zagranicznej i globalnego bezpieczeństwa. Nasi zachodni sąsiedzi zredukowali Rosję do roli dostarczyciela tanich surowców, rynku zbytu dla swoich towarów i miejsca, gdzie niemieckie firmy mogą zainwestować swój kapitał. W relacjach Merkel – Putin od dłuższego czasu wieje chłodem i to zimniejszym niż w czasach, gdy pełnił on funkcję premiera. Wtedy jeszcze niemieckie elity, z panią kanclerz na czele, łudziły się, że w końcu były pułkownik KGB odejdzie na polityczną emeryturę, a jego miejsce zajmie „liberalny” Dmitrij Miedwiediew. Moskwa jednak ponownie zagrała Zachodowi na nosie.

Liberalna Rosja? A była kiedyś taka?

Gdy w zeszłym roku Putin podjął decyzję, że czas skończyć z udawaniem i postanowił przeprowadzić operację „zamienienia się krzesełkami” z Miedwiediewem, w Berlinie zapanowało rozczarowanie. Co prawda rosyjski car osłabił w ten sposób wiarę Zachodu w istnienie „innej” Rosji, ale na tym etapie musiał przede wszystkim martwić się o umocnienie swojej władzy. Przykręcanie śruby środowiskom opozycyjnym, po jego ponownym wstąpieniu na prezydencki tron, nasiliło się. Do tego doszła sprawa z Pussy Riots i coraz mniejsze wpływy ze sprzedaży surowców. Obecny polityczny image Kremla kolportowany jest na rynek wewnętrzny – społeczeństwo chce wiedzieć władzę silną, stanowczą, zjednoczoną i zdecydowaną. To, że Zachód się krzywi i od czasu do czasu rzuci słówko o prawach człowieka i demokracji – nie ma dla Moskwy większego znaczenia. Nie przeszkadza bowiem w robieniu wspólnych interesów.

Reset resetu?

Rozczarowanie Rosją Putina dotknęło też lewicowo-liberalne elity polityczne Stanów Zjednoczonych. Wydaje się, że także środowisko związane z Barackiem Obamą zdało już sobie sprawę, że zaproponowany przez nie „reset” nie przyniósł pożądanych rezultatów, a jedynie przyczynił się do zdobycia kilku punktów przez Moskwę. Opóźniła ona lub całkowicie zahamowała proces instalowania w Europie Środkowej elementów tarczy antyrakietowej, wzmocniła swoje wpływy w tym regionie, za przyzwoleniem Brukseli monopolizuje tam rynek surowców. Pomimo wielu ustępstw ze strony Waszyngtonu, Kreml ostentacyjnie wspiera reżim w Syrii, szyderczo podśmiewa się obserwując problemy Zachodu w starciu z Iranem i w żaden sposób nie wpływa na ustabilizowanie sytuacji w Afganistanie. Te dyplomatyczne porażki USA nie oznaczają oczywiście, że Obama porzuci nagle swoją politykę względem Rosji i zacznie widzieć w oczach Putina „KGB”. Jego pamiętny szept, wychwycony przez mikrofony, na spotkaniu z Miedwiediewem, gdy obiecywał „elastyczność” po wyborach prezydenckich świadczy, że jego otoczenie może chcieć zaoferować Moskwie więcej niż do tej pory. Z drugiej jednak strony widać, że wielu amerykańskich polityków ma już serdecznie dosyć udawania, że Rosja może być traktowana jako partner do rozwiązywania globalnych problemów. Ustawa Magnitskiego to tylko jeden z prztyczków, którym USA odpłaca się za rosyjską obłudę.

Stabilizacja ze Stalinem w tle

Brak pomysłu Władimira Putina na powstrzymanie procesu rozpadania się kraju powoduje, że coraz bardziej zwraca się on do wzorów z przeszłości. W jeszcze większym stopniu niż do tej pory wyczuwalna jest w jego przemówieniach nostalgia za Związkiem Sowieckim i tradycją carskiej Rosji. Niestety, jego wizję „silnego państwa, którego wszyscy się boją” podziela większość społeczeństwa. Co prawda, ma ono już dość korupcji, biedy, braku perspektyw i wielu patologii życia codziennego – ale nie wiąże tego z modelem sprawowania władzy. Zmodyfikowana wersja samodzierżawia ma się tam świetnie. Stąd wynika nie tylko wciąż silna pozycja Putina (chociaż z roku na rok traci on na popularności), ale też niemożliwość zaproponowania społeczeństwu innej wizji państwa. Rosyjski polityk, który rzuciłby hasło szerokich reform i wzorowania się na zachodnioeuropejskich demokracjach, zostałby z miejsca zaatakowany przez prorządowe media, utrzymujące strach społeczeństwa przed okresem „demokratycznego chaosu” z początku lat 90. Dlatego w coraz bardziej zauważalny dla zachodniego świata sposób, Putin stara się reintegrować przestrzeń postimperialną, odwołując się do nostalgii za czasami sowieckimi i wykorzystując prawosławie jako ideologię zarówno wzmacniającą państwo, jak i przyciągającą do centrum imperium Białorusinów i Ukraińców. Zachód ma się tym społeczeństwom kojarzyć z antyklerykalnymi barbarzyńcami spod znaku Femen czy Pussy Riots. Kreml przeciwstawia im zaś wielowiekową tradycję carskiej potęgi i cerkiewną mistykę. W tym czasie putinowska wizja nowoczesnej Rosji realizowana jest poprzez uzależnianie okolicznych krajów - które uważa za swoją strefę wpływów - energetycznie i politycznie. Mają one pełnić funkcję buforu składającego się z państw – satelit, w różnym stopniu powiązanych z centrum imperium. Stąd zarówno projekt okrążenia regionu Europy Środkowo-Wschodniej kleszczami dwóch rurociągów, próby wciągnięcia Ukrainy w swoją bezpośrednią strefę wpływów i wspieranie rządów, które będą godzić się na płacenie Moskwie „haraczu” (polskie władze przystają choćby na to, że płacimy bardzo wysoką cenę za gaz).

Są surowce, jest biznes

Zachód jest rozczarowany Rosją, ale nie oznacza to, że zacznie nagle ostro przeciwdziałać jej planom, które zagrażają suwerenności i bezpieczeństwu Europy Środkowo-Wschodniej. Jak bardzo jest apatyczny i obojętny na los tych państw, pokazują kolejne sukcesy Rosjan zarówno w Gruzji, jak i na Ukrainie i Białorusi, które są coraz mocniej wciągane w orbitę moskiewskich wpływów. Nowi członkowie NATO i Unii Europejskiej nie znajdując alternatywy we wciąż niezrealizowanym projekcie gazociągu Nabucco, zrzekają się na rzecz Kremla  części swojej suwerenności. Co więcej, także zachodnioeuropejscy przywódcy ustawiają się w kolejce do rosyjskiego cara, by upraszać się u niego o przywileje dla firm ze swoich krajów, chcących robić w Rosji biznes. Chociaż Niemcy zaakceptowały już chyba, że nie umieją wpłynąć na zmianę systemu politycznego w Rosji, to nie rezygnują bynajmniej z robienia tam interesów. Wprost przeciwnie, kwitnie wzajemna wymiana gospodarcza, a jej efektem jest to, że już ponad 6 tysięcy tamtejszych firm operuje na rosyjskim rynku, a Kreml cieszy się, że wysyła na Zachód coraz większe ilości gazu i otrzymuje zielone światło na głębszą penetrację tej branży. Jeszcze niebezpieczniej dla Polski i państw regionu wygląda coraz intensywniejsza współpraca wojskowa pomiędzy oboma krajami. Nie będzie wielkim uogólnieniem stwierdzenie, że Niemcy na niebywałą skalę modernizują dziś rosyjską armię i nie widzą w tym żadnego zagrożenia.

Testowanie Zachodu

Wielcy gracze są zadowoleni, mali nie mają nic do powiedzenia. Nie ma się więc co dziwić, że takie ostrzeżenia, jakie formuje choćby politolog Lilia Szewcowa, ekspert związany z ośrodkiem Carnegie Endowment for International Peace, w komentarzu dla "Financial Timesie", są bagatelizowane. Jej zdaniem rosyjskie władze dyktują Zachodowi nowe zasady współpracy, polegające na robieniu interesów pod warunkiem rezygnacji z chęci wpływania na zmiany systemowe w tym kraju. „Pozwólcie każdemu reżimowi (w tym syryjskiemu) traktować swych obywateli jak mu się podoba. Współpracujcie w zakresie handlu, inwestycji i innych wspólnych obszarów zainteresowań. Nie utrudniajcie życia naszym elitom na Zachodzie, co znaczy: zapomnijcie o ustawie Magnitskiego (...). Zaakceptujcie fakt, że Rosja ma swoje "strefy wpływów". I żadnych pogadanek o demokracji - wymienia Szewcowa żądania Kremla. Ostrzega przy tym, że „reżim Putina testuje nie militarną potęgę, lecz wierność Zachodu jego własnym wartościom", licząc na to, że poświęci je w imię poprawnych stosunków z Moskwą. Szewcowa, jak i wielu tych, którzy rozumieją naturę rosyjskich władz i ich cele, apeluje do Zachodu, by przestał pomagać Kremlowi w ich realizacji. Rzuca hasło: „uzależnijcie korzyści rosyjskich elit zintegrowanych z Zachodem od ich postępowania w kraju”. Czy ktoś ją posłucha?

Aleksander Kłos