W połowie lat. 80. ostatniego wieku zeszłego tysiąclecia, współpracujący od lat szejkowie z Arabii Saudyjskiej i Biały Dom uzgodnili zwiększenie wydobycia i podaży ropy naftowej. Doprowadziło to upadu komunizmu. Dziś powtarza się ten scenariusz, aby skruszyć Władimira Putina.

Ropą w komunę

Był rok 1985 r. Arabia Saudyjska obwieszcza pięciokrotne zwiększenie produkcji czarnego złota. Na rynku pojawia się 8 mln dodatkowych baryłek dziennie. Rynki reagują natychmiast. Cena za baryłkę spada z 32 do 10 dolarów. Moskwa wpada w panikę. Musi sprzedawać nawet po 6 dolarów. Traci 20 mld dolarów rocznie. Reżim nie ma pieniędzy, aby dłużej funkcjonować. Co wydawało się niemożliwe – komunizm upada.

Obecnie scenariusz jest podobny. Arabia Saudyjska deklaruje, że zwiększy produkcję i obniży ceny nawet do poziomu 70 dolarów. Ponadto największym producentem ropy naftowej na świecie stają się Stany Zjednoczone. Oba naftowe mocarstwa decydują więc o rynku. Szejkom jest to na rękę, ponieważ rykoszetem uderzają we wrogi Iran.

Arabowie i Amerykanie mogą przez wiele lata zadowalać się niskimi cenami, a większymi obrotami. Dla Rosjan jest to zabójcze. Uzależniony od sprzedaży surowców kraj popada w coraz większe finansowe tarapaty. Spadek cen poniżej 100 dolarów za baryłkę to gwarantowana recesja w Rosji – uważają zgodnie analitycy.

Rosja ledwo zipie

Kilkaset milionów dolarów może stracić budżet Kremla na spadających cenach surowców, sankcjach gospodarczych i międzynarodowej izolacji. Oprócz ropy, szwankują kontrakty na dostawę gazu ziemnego. Nie pomogą nawet długoterminowe umowy z Chinami. W związku z sankcjami sytuacja Moskwy może się znacznie pogarszać.

Sytuacja jest już tak zła, że Kreml w obawie przed szalejącym wzrostem cen musi się ratować sięganiem do rezerw żywności. Na rynek rzucono regulowane kontyngenty ziemniaków i kaszy gryczanej. Wszystko w obawie przed gniewem najuboższych obywateli.

Inflacja na ten roku może przebić wszystkie prognozy. Rubel w ostatnim okresie osłabł o 40 proc. a spadkom nie widać końca. Inflacja na koniec roku może więc sięgnąć nawet 10 proc. w skali roku, choć w budżecie zakładano trzykrotnie mniejszą.

Do tego dochodzą koszty utrzymania Krymu i zaanektowanych części republiki Ukrainy. To może być za wiele dla budżetu. Koszty wojny są ogromne i dokładają oliwy do ognia. Finansiści nie kryją, że sytuacja jest alarmująca.

Bolączką jest także ucieczka zagranicznego kapitału i wstrzymanie inwestycji. Koszty mogą być dużo dotkliwsze niż podczas tąpnięcia w 2008 r. – wieszczą rynki finansowe. Tylko w październiku wycofano z tego kraju rekordowe – 28 mld dolarów. W tym roku kwota na pewno przekroczy 130 mld dolarów, choć nieoficjalne prognozy mówią o znacznie większych sumach. Spadają także rezerwy walutowe, trwonione na nieefektywne operacje typu obronę kursu rubla.

Imperialna czkawka

Wszystko wskazuje więc, że to ekonomia, a nie siła militarna jest dziś kluczową sprawą w rozwiązywaniu konfliktów międzynarodowych. Czy czeka nas powtórka sprzed 30 lat, gdy imperialny reżim nie wytrzymał zagranicznych nacisków i ugiął się z powodu drastycznego spadku wpływów ze sprzedaży surowców? Na dzień dzisiejszy jest to wysoce prawdopodobne.

Tomasz Teluk