Francja stała się symbolem stanu całej Europy. Podzielona albo się zrośnie, albo wybuchnie wojna domowa, w której walczyć będą imigranci z przedmieść z opuszczonymi przez państwo obywatelami - pisze Aleksandra Rybińska na portalu nowakonfederacja.pl.

Rząd premiera Manuela Vallsa przetrwał w połowie maja wotum nieufności w izbie niższej parlamentu, ale zwycięstwo okazało się gorzkie. Związki zawodowe zablokowały implementację reformy rynku pracy, tzw. ustawę El Khomri, przepchaną przez parlament dzięki artykułowi 49-3 konstytucji. Był to już czwarty raz, kiedy Valls posłużył się metodą, pozwalającą uchwalać ustawy, omijając jednocześnie parlamentarną większość. W takiej sytuacji ustawa wchodzi w życie, angażując osobistą odpowiedzialność premiera i rządu. To, że inaczej nie udało się uchwalić reformy pokazuje, jak osłabiony politycznie jest prezydent François Hollande. Jego własna partia stanęła przeciwko niemu.

Trzydzieści nędznych lat

Ustawa El Khomri ma uelastycznić rynek pracy, ułatwić zwolnienia pracowników z przyczyn ekonomicznych i wydłużyć tydzień pracy. Jest to nie w smak związkowcom z największej centrali CGT-FO, którzy obawiają się utraty wpływów, jeśli reforma wejdzie w życie. Większość mniejszych centrali związkowych, bardziej skorych do współpracy z pracodawcami, postanowiła jej nie kontestować. Związkowcy CGT zajęli rafinerie (pod koniec maja 6 rafinerii na 8 przestało funkcjonować), elektrownie nuklearne i porty. Na ponad 4 tys. stacji benzynowych zabrakło paliwa, zatrzymały się pociągi i metro, a w Paryżu dochodziło do regularnych bitew między skrajnie lewicowymi demonstrantami z kolektywu „Nuit Debout” a policją. Rząd Vallsa, który złagodził założenia ustawy czterokrotnie, zanim w ogóle trafiła do parlamentu, musiał sięgnąć po rezerwy paliwowe, by zapobiec poważnym brakom w przemyśle.

Walka między francuskim rządem a związkowcami obrazuje patologie trapiące Francję przez ostatnie 30 lat, nazywane nad Sekwaną „trzydziestoma nędznymi” („Les trente piteuses”). Gospodarcza stagnacja, słabe państwo, rozdmuchana biurokracja, brak reform strukturalnych, fragmentacja społeczna, ideologiczna pustka, klęska modelu wielokulturowości, zamachy terrorystyczne, rosnące bezrobocie oraz niepewność, co do roli Francji w Europie i świecie  to wszystko spowodowało, że Francuzi stracili zaufanie do klasy politycznej i z lękiem patrzą w przyszłość. Idea rychłego „upadku” („declin”) Francji stała się tak dominująca wśród intelektualnych elit nad Sekwaną, że w ostatnich latach powstało na ten temat aż kilkanaście książek. Jednym z czołowych piewców upadku jest publicysta tygodnika „Le Point”, Nicolas Baverez. Według niego w XVII wieku Francja była potęgą nie tylko europejską, lecz także światową  w dziedzinie militarnej, gospodarczej i demograficznej. „Francuski był językiem światowym. Wystarczy poczytać wspomnienia kardynała Richelieu oraz Ludwika XIV, by się o tym przekonać. Potem były jeszcze krótkie chwile świetności, [takie jak ‒ A.R] Imperium napoleońskie oraz imperium kolonialne stworzone przez III Republikę. Z tego nic nie zostało. Rewolucja przemysłowa, dwie wojny światowe i złe zarządzanie państwem zniszczyły francuską dominację. Utknęliśmy w stanie permanentnej niemożności” – pisze Baverez w swojej książce „Francja, która upada” („La France qui tombe”).

Narcystyczne elity

Jeśli spojrzymy na twarde dane, diagnoza Bavereza wydaje się trafna: Trzy miliony Francuzów, czyli 10,2 proc. siły roboczej, jest bez pracy. To drugi najgorszy wynik wśród państw G7. Szczególnie wysokie jest bezrobocie wśród osób poniżej 25 roku życia. Jedna na cztery jest bez pracy. Dług publiczny wynosi 2 biliony 100 miliardów euro i zbliża się niebezpiecznie do 100 proc. PKB. Francja od 1974 r. nie miała zrównoważonego budżetu. Nadmierne wydatki publiczne pociągają za sobą duszącą gospodarkę fiskalność. Jak wyraził to jednego z francuskich bankierów, „jeśli w ciągu ostatnich 30 lat francuska gospodarka natrafiała na jakieś problemy, rozwiązanie było tyko jedno: wzrost wydatków publicznych”. Do tego dochodzi brak reform strukturalnych. Z tych, które francuskie rządy podjęły w ostatnich latach, kolejne się wycofały, inne utknęły w połowie drogi. Podczas gdy w innych krajach przeprowadzono poważne i bolesne zmiany – choćby tzw. „big society” Davida Camerona, „Hartz IV” w Niemczech czy „jobs act” Matteo Renziego we Włoszech, we Francji nie udało się zreformować do końca nawet systemu emerytalnego.

Kolejnym problemem jest brak elastyczności rynku pracy, z czym premier Valls usiłuje właśnie walczyć, oraz silna pozycja związków zawodowych, które widzą w blokowaniu refom sens swojej egzystencji. Wynikiem tego jest bardzo słaby wzrost gospodarczy, oscylujący w okolicach 1 proc. PKB. Jak pisze były minister spraw zagranicznych Hubert Védrine, w swojej książce „Wyzwanie dla Francji” („La France au défi”), „Francja to kolektywna osobowość żywiąca różnorodne iluzje na swój własny temat oraz na temat świata. Ofiara narcystycznego i wrogiego zmianom systemu polityczno-medialnego”.

Utrata wpływów

Brak gotowości elit nad Sekwaną do zmian oraz panujące wśród nich, i coraz głośniej wyrażane, przekonanie, że integracja europejska działa na niekorzyść Francji, doprowadziły do poważnych zgrzytów na linii Paryż-Berlin i praktycznie zatrzymały francusko-niemiecki motor. Hollande, zapytany ostatnio przez dziennikarzy o projekt swojego rządu dla Europy, odparł poirytowany: „Europa? A kogo to obchodzi!”. Euro, które było pomysłem francuskim, dziś odbija się Paryżowi czkawką. Francuski eksport stale słabnie, a pod względem konkurencyjności kraj został dawno prześcignięty przez Niemcy. Obecność Francji w strefie euro nie przyczyniła się także do wzrostu poziomu życia. Jeszcze w 1999 r. PKB per capita Francji stanowił 115 proc. średniej unijnej. W 2014 r. poziom, jaki udało się osiągnąć Francji, to zaledwie 107 proc.

Według francuskich elit politycznych Unia Europejska ewoluowała od projektu pierwotnego, który służył francuskim interesom gospodarczym i politycznym. Francja zgodziła się na zjednoczenie Niemiec pod warunkiem zgody RFN na głębszą integrację monetarną i rezygnację z silnej marki. To miało zagwarantować, że Francja nie utraci swoich wpływów politycznych w Europie. Stało się jednak inaczej i dziś Francja przestaje być równorzędnym partnerem dla Berlina. Zamiast martwić się niestabilnością podzielonych Niemiec, jak w okresie zimnej wojny, Paryż martwi się rosnącymi wpływami politycznymi, które Niemcy czerpią ze swej gospodarczej siły. Francja czyni wprawdzie duże wysiłki, by zachować wpływy w dawnych koloniach. Arabska Wiosna, niestabilność na Bliskim Wschodzie i Afryce znacznie osłabiły jednak promieniowanie francuskiego „soft power”. Nieudana interwencja w Libii (USA musiały pomóc Paryżowi, któremu zabrakło paliwa do Rafali), dobrze obrazuje także słabnącą siłę militarną Francji, która należy w końcu do światowych atomowych potęg i jest stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ.

Zmiana paradygmatu

Francuzi boleśnie odczuwają utratę dawnej świetności i mają pretensje do kolejnych prezydentów, niedorastających ich zdaniem do ideału silnego przywódcy, którym w kolektywnej wyobraźni pozostaje generał Charles de Gaulle. Konstytucja V Republiki została uszyta na miarę generała, jego następcy mieli więc duży kłopot, by ją wypełnić. Zamiast silnej prezydentury była „quasi-monarchia” (Sarkozy) albo „prezydencka niemożność” (Hollande). Polityczne cykle nad Sekwaną stały się w konsekwencji coraz krótsze. Mitterand i Chirac rządzili jeszcze przez dwie kadencje. Sarkozy utrzymał się tylko przez jedną, a szanse Hollande’a na drugą są obecnie znikome. Źródeł tego stanu rzeczy można by doszukiwać się w chorobie post-polityki, ale w przypadku Francji przyczyna leży raczej w działaniach przedstawicieli „pokolenia ‘68” i wywołanej przez nich stopniowej dekonstrukcji państwa. Idea narodu została porzucona na rzecz mglistego internacjonalizmu, podpartego kultem praw człowieka, pozbawionego ideowej głębi. Lewica – jak pisze w książce „Samobójstwo Francji” („Le suicide français”) Eric Zemmour – ogarnęła duch narodu, dokonując swoistej zmiany paradygmatu i otwierając drzwi dla masowej imigracji. W 1959 roku de Gaulle, jak donosi w napisanej przez siebie biografii generała jego bliski współpracownik Alain Peyrefitte, podczas wojny w Algierii powiedział swoim oficerom, że „Francja jest krajem ludzi rasy białej”. „Jesteśmy krajem europejskim, białej rasy, kultury greckiej i łacińskiej i religii chrześcijańskiej. Muzułmanie? Widzieliście ich w ich turbanach? Przecież to widać, że to nie są Francuzi” – są to słowa, których dziś nikt we Francji, z wyjątkiem Marine Le Pen, nie odważyłby się wypowiedzieć.

„Francja to kolektywna osobowość żywiąca różnorodne iluzje na swój własny temat oraz na temat świata. Ofiara narcystycznego i wrogiego zmianom systemu polityczno-medialnego”

Poczucie winy za wojnę w Algierii, z której Francuzi tak naprawdę do dziś się nie rozliczyli, przyśpieszyło jeszcze budowę społeczeństwa wielokulturowego i tolerancyjnego, rozmywając przy tym narodową tożsamość do tego stopnia, że gdy w 2011 r. Sarkozy usiłował przeprowadzić wielką debatę dotyczącą tego, co to znaczy być Francuzem, musiał się poddać: zarówno eksperci, jak i zwykli Francuzi nie byli w stanie określić, na czym, poza serem, bagietką i winem, polega „francuskość”. Debatę utrudniła zresztą poprawność polityczna, która we Francji jest rozbudowana do tego stopnia, że nie wolno nawet do celów naukowych tworzyć statystyk opartych na kryteriach etnicznych czy religijnych.

Równoległe społeczeństwa

Dziś Francja ma jedną z największych społeczności muzułmańskich w Europie, której liczby członków nikt dokładnie nie zna, z wspomnianych wyżej powodów, ale która według szacunków oscyluje między 5 a 7 mln osób – w kraju liczącym 65 milionów mieszkańców. Pobłażliwość wobec islamu i klientelizm, szczególnie socjaliści widzą w muzułmanach wdzięczny elektorat, doprowadziły do powstania imigranckich gett, swoistych równoległych społeczeństw, którymi rządzą radykalni imamowie, i nad którymi państwo nie ma prawie żadnej kontroli. Przedmieścia te regularnie się buntują, dochodzi do podpaleń budynków i samochodów oraz bitew z policją. Karetki pogotowia, straż pożarna, a nawet policja omijają je szerokim łukiem. Na domiar złego muzułmańskie organizacje prezentują postawę roszczeniową, domagając się budowy coraz to kolejnych meczetów i sal modlitewnych. Gdy nie otrzymują tego, czego chcą, modlą się na ulicach, blokując, jak w Paryżu, całe dzielnice, by pokazać, że przestrzeń publiczna należy do nich i wymusić przy okazji od państwa koncesje. Państwo okazuje się być wobec tego bezradne, co potęguje lęk i poczucie braku bezpieczeństwa u obywateli. Zamachy w Paryżu – na redakcję „Charlie Hebdo” oraz salę koncertową Bataclan uwidoczniły dodatkowo słabość służb specjalnych, które nie posiadały ani personalnych, ani finansowych środków, by monitorować znanych im islamskich radykałów. Bez kozery można powiedzieć, że Francja stopniowo kapitulowała przed islamem, równocześnie wyzbywając się resztek chrześcijańskich korzeni i tradycji. Jakiekolwiek obawy czy nawet nader delikatne nawoływanie do patriotyzmu były tłumione odwoływaniem się do najbardziej ponurych akapitów historii XX wieku. Tożsamościowa próżnia, w połączeniu ze słabym państwem i coraz silniejszym islamem, doprowadziła do wzmocnienia się antyimigranckich ugrupowań, jak Front Narodowy, który przez lata 80. i 90. był marginalnym ruchem politycznym. Dziś ma od 25 do 30 proc. poparcia w sondażach. Strach społeczeństwa przed islamem jest w obliczu zamachów we Francji tak silny, że nawet francuscy Żydzi głosowali w ostatnich wyborach regionalnych na partię Le Pen, mimo iż jeszcze dekadę temu była to partia otwarcie antysemicka. Francuski rząd wprowadził wprawdzie po zamachach – jak się wydaje na stałe – stan wyjątkowy i poszerzył uprawnienia służb, nie rozwiązuje to jednak problemu braku integracji muzułmanów i otwartej kontestacji przez nich francuskiego porządku prawnego. Nie rozwiązuje także kwestii radykalizacji muzułmanów służących w policji oraz armii. Mnożą się przypadki dezercji i niesubordynacji żołnierzy (dziesiątki wyjechało walczyć u boku Państwa Islamskiego w Syrii) oraz odmowy policjantów uczestniczenia w akcjach antyterrorystycznych. Głośny stał się przypadek muzułmanki, która porwała swój policyjny mundur, nazywając go „republikańską szmatą”.

Idea rychłego „upadku” Francji stała się tak dominująca wśród intelektualnych elit nad Sekwaną, że w ostatnich latach powstało na ten temat aż kilkanaście książek

Sytuacja jest tak napięta, że pojawiły się głosy ostrzegające przed wojną domową, która czeka Francję, jeśli muzułmanie nie podporządkują się zasadom liberalnej demokracji. Publicysta „Le Figaro” Ivan Rioufol twierdzi w swojej książce „Wojna domowa, która nadejdzie” („La guerre civile qui vient”), że gdy islamiści staną się wystarczająco silni, mogą podburzyć imigranckie getta do otwartej rewolty przeciwko państwu. Według niego będzie to wynikiem postawy „francuskich tak zwanych humanistów, którzy ignorują antysemityzm przedmieść, szerzącą się tam nienawiść do białych. Zamiast walczyć z IS w Syrii Hollande powinien zająć się walką z wrogiem wewnętrznym” – pisze Rioufol. Jego zdaniem „ci ludzie rozumieją tylko język siły”, a jeśli państwo nie sięgnie po środki przymusu, to zrobią to koniec końców obywatele. Wybuchnie wojna domowa, która raz na zawsze przywróci porządek w kraju.

Dokąd zmierza Paryż?

Francja – podzielona, osłabiona wewnętrznie i zewnętrznie – stała się symbolem stanu całej Europy, równie podzielonej i osłabionej. Problemy z islamem, o których pisze Rioufol, trapią bowiem nie tylko ją, ale wszystkie kraje posiadające dużą społeczność muzułmańską. To, jak Francja sobie z nimi poradzi w najbliższych latach, na tle słabości państwa i gospodarki, będzie dobrą wskazówką na to, jak poradzą sobie pozostali. Choćby Belgia, która oscyluje na granicy państwa upadłego. Ale także Niemcy, u których integracja muzułmanów również się nie udała, i które nie radzą sobie z masowym napływem imigrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu. Wskaźnik urodzeń wśród muzułmanów jest o wiele wyższy niż wśród rdzennych mieszkańców Starego Kontynentu, dlatego ich liczba, a tym samym ich rola w polityce, będzie rosła. Powstają już pierwsze partie islamskie, które drogą demokratyczną usiłują zwiększyć swój wpływ na politykę. Demokratyczny Sojusz Muzułmanów (UDMF), który zdobywa coraz to nowych zwolenników na imigranckich przedmieściach, może posłużyć za wzór tego, czego możemy się spodziewać w najbliższych latach w wielu krajach Europy. To, w jakim kierunku podąży Francja jest także ważne ze względu na rosnącą siłę partii antyimigranckich i eurosceptycznych na Starym Kontynencie. Liderka Frontu Narodowego Marine Le Pen zamierza kandydować w wyborach prezydenckich w 2017 roku i choć ma małe szanse na zwycięstwo, to jeśli uzyska dobry wynik, zmusi tradycyjne partie do przejęcia choćby części jej politycznej agendy. Francuską centroprawicę już teraz czasami trudno odróżnić od FN, a kanclerz Niemiec Angela Merkel niedawno przyznała, że niesłusznie ignorowała postulaty spokrewnionej ideowo z FN „Alternatywy dla Niemiec” i zamierza brać je w przyszłości pod uwagę. 

Jeśli chodzi zaś o pozycję Francji w Europie, to znalazła się ona w potrzasku. Pozostały jej tak naprawdę tylko trzy opcje: zaakceptować niemieckie przywództwo i liczyć na to, że demografia (Francja ma wciąż najwyższy wskaźnik urodzin w Europie) w końcu załatwi sprawę. Do tego czasu jednak Niemcy będą decydować o polityce unijnej, wprowadzając rozwiązania niekoniecznie korzystne dla Francji. Może też zerwać ostatecznie więzi z Berlinem, stając się nieformalnym liderem śródziemnomorskiego bloku, włącznie z podzieleniem strefy euro na dwie – południową i północną. Wzięłaby jednak wówczas na siebie odpowiedzialność za region słaby gospodarczo i oparty o jeszcze słabsze instytucje. Trzecim wariantem jest realizacja wizji „Europy narodów” de Gaulle’a i zachowanie „francuskiego wyjątku”, co zbliżyłoby Paryż do Londynu. Jeśli eurosceptyczne tendencje we Francji wzrosną, ten scenariusz może się ziścić. Nie bez powodu francuska centroprawica zapowiedziała, że jeśli wygra wybory prezydenckie, to jeszcze w 2017 roku przeprowadzi referendum nad relacjami łączącymi Francję z Unią Europejską.

Aleksandra Rybińska/nowakonfederacja.pl