„Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną” – pisał w 1624 roku angielski poeta i prozaik John Donne, cztery stulecia przed referendum, które wyprowadzi Wielką Brytanię z Unii Europejskiej. „Czułam się jak na pogrzebie przyjaciela. To nie jest już UE, do której dołączyliśmy” – skomentowała wynik Brexitu Vaira Vīķe-Freiberga, była prezydent Łotwy.

Od ustanowienia w 1951 roku Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali do Traktatu z Maastricht integracja europejska toczyła się powoli, napędzana przez francusko-niemiecki motor, gospodarcze i polityczne interesy jej najsilniejszych członków oraz sporą dawkę idealizmu. Wystarczyło zaledwie kilka lat stagnacji, kryzysu wspólnej waluty i masowego napływu imigrantów, by Unia Europejska zaczęła pruć się w szwach. Dni, gdy eurokraci w samozadowoleniu mogli dyskutować o pochodzeniu sera feta, należą do przeszłości. Przywódcy europejscy mogą w obliczu Brexitu do woli przywoływać wspomnienia krwawej historii Europy (vide kanclerz Niemiec Angela Merkel), próbować zatrzymać czas, ale to nie zapobiegnie dezintegracji Unii. Europejczycy stracili zaufanie do swoich elit. Globalizacja zakłada, że będą zwycięzcy i przegrani. Ale także obiecuje, że „na długą metę wszyscy skorzystają”. Projekt europejski miał zapewnić ludziom pracę, dobrobyt, bezpieczeństwo i pokój. Od dobrych kilku lat widać, że nie ma ani pracy, ani dobrobytu. A od chwili zamachów terrorystycznych we Francji i Belgii wiemy, że nie ma też bezpieczeństwa.

Tysiące imigrantów koczujących w Calais i usiłujących przedostać się przez tunel pod kanałem La Manche na Wyspy Brytyjskie sprawiły, że dla Brytyjczyków skutki globalizacji stały się aż nader namacalne. Za wyjściem Wielkiej Brytanii z UE nie bez powodu masowo głosowali mieszkańcy zubożałych miejscowości wzdłuż wschodniego wybrzeża Anglii i upadających miast przemysłowych w Midlands, Yorkshire i Walii, którzy mają wrażenie, że stracili kontrolę nad własnym losem. Jak powiedział niegdyś ekonomista John Maynard Keynes – „w polityce nie ma co liczyć na cierpliwość ludzi, bo na dłuższą metę wszyscy będziemy martwi”.

Integracja w ślepym zaułku

20 lat temu, kiedy z EWG rodziła się UE, zderzyły się ze sobą dwie przeciwstawne koncepcje: luźnej konfederacji niepodległych państw, które wspólnie ustalają ze sobą ramy i zasady paneuropejskiej współpracy (koncepcja anglosaska), oraz federacji, w której państwa narodowe będą stopniowo zrzekać się swojej niepodległości, na rzecz paneuropejskiego centrum (koncepcja francusko-niemiecka). Zwyciężyła ta druga. Brytyjczycy nigdy się z tym nie pogodzili – nie zamierzali rezygnować z funta, nie weszli do strefy Schengen, ograniczali jak tylko mogli działanie wielu unijnych norm. I im bardziej Europa zmierzała w kierunku federacji, tym bardziej aktualne stawało się pytanie: „kiedy?”, bo tych dwóch wizji Europy nie dało się ze sobą pogodzić. Unię Europejską opuszcza kraj najmniej z nią związany. Za nim podążą kolejne. Tym bardziej, iż integracja europejska, rozumiana jako proces tworzenia ponadnarodowego państwa, już dawno utknęła w miejscu. Próba ustanowienia politycznej Unii poprzez Traktat Konstytucyjny się nie powiodła i dała nam – w mękach – Traktat Lizboński. Euro – jak zakładał jego pomysłodawca Jacques Delors – także nie doprowadziło do zrośnięcia się Europy. Wręcz przeciwnie. Podzieliło ją na centrum i peryferie, na dłużników i wierzycieli. Grecja to wręcz wzorcowy przykład porażki europejskiego projektu i tak często przywoływanej europejskiej solidarności: sześć lat zaciskania pasa, wyprzedaży majątku narodowego, nadzoru i tłamszenia, a Ateny są wciąż w tym samym miejscu, w którym były w 2010 roku. Unia Europejska to nieudany projekt elit. Referendum w Wielkiej Brytanii to element przetworzenia go w projekt obywateli, dający nadzieję na przełamanie zastoju i zwiększenia demokratycznej legitymizacji UE. Europejskie elity powinny więc zareagować na Brexit obszernymmea culpa, bić się w pierś, przyznać, że euro to pomyłka, a federacja – jeśli do dziś nie udało się jej utworzyć – już nie powstanie. Powinny podjąć reformę wspólnoty, o której w swoim tekście pisze mój kolega Michał Kuź. Zamiast tego wolą jednak pogrążać się dalej w kłamstwie.

[koniec_strony]

Czym innym są propozycje szefów MSZ Francji i Niemiec, Franka-Waltera Steinmeiera i Jeana-Marca Ayraulta, pogłębienia integracji, uwspólnotowienia szeregu polityk unijnych, w tym azylowej i bezpieczeństwa. Lub plan reform, jaki przedstawił minister finansów Niemiec Wolfgang Schäuble, zakładający zwiększenie nadzoru nad gospodarkami i budżetami krajów eurostrefy przez nowo utworzone w tym celu ciała regulacyjne, znajdujące się już nie tylko poza kontrolą tych państw, ale także Komisji Europejskiej. Reformy, która stanowiłaby „krok do tyłu”, o co apeluje m.in. były kanclerz Niemiec Helmut Kohl, nie będzie, bo nikomu, z wyjątkiem coraz bardziej sfrustrowanych europejskich obywateli, na tym nie zależy. Nie zależy na tym Niemcom, dla których UE jest narzędziem dominacji, pozwalającym im realizować własne interesy nie wywołując większego sprzeciwu, ani Komisji Europejskiej, która – gwałcąc często po drodze traktaty – wywalczyła sobie w ostatnich latach coraz większe prerogatywy. Nie ma przy tym znaczenia, czy na jej czele stoi Jean-Claude Juncker, czy ktoś inny. Celem każdej instytucji jest reprodukcja, powielanie samej siebie, czyli zachowanie co najmniej status quo. Po wyjściu z Unii „głównego hamulcowego” w postaci Londynu, kontynentalna koncepcja Europy wróci do łask. Punkt ciężkości przeniesie się na kraje eurostrefy, a Niemcy będą mogły już otwarcie pełnić rolę „dobrotliwego hegemona”.

Reformy jedynym ratunkiem

Kryzysowe spotkanie szefów MSZ państw założycieli UE pokazało aż nader wyraźnie, w jakim kierunku zamierzają iść europejskie elity. Nie będzie Wielkiej Brytanii, ma być za to więcej Europy. Wspólnotą równoległych państw Unia nigdy nie była, teraz stanie się to jeszcze bardziej widoczne. Nie liczyłabym przy tym na opór państw Południa, związanych euro i tym samym uzależnionych od unijnego systemu redystrybucji. Ani na moc krajów wschodu Europy, zbyt słabych politycznie i równie uzależnionych od europejskich funduszy strukturalnych. Może i nas wysłuchają, ale ostatecznie inicjatywa reform krajów Wyszehradu odbije się od ściany interesów głównych graczy. Renegocjacja obecnych, a już tym bardziej opracowanie nowego Traktatu, to ryzykowna zabawa, rozpisana na lata. Wystarczy przypomnieć sobie losy Konstytucji dla Europy Giscarda d’Estainga. Nowy traktat to nowe referenda w celu jego ratyfikacji. To otwarcie nowych linii sporu, bez gwarancji sukcesu. Jest to ryzyko, którego europejskie elity nie podejmą.

Bez reform i zmiany modelu integracji UE się rozpadnie. Nie z woli swoich elit, tylko wbrew nim. Eurosceptycy rosną coraz bardziej w siłę (pomijając Holandię, Francję czy Szwecję, w Czechach właśnie powstał odpowiednik Alternatywy dla Niemiec, który pracuje nad referendum ws. „Czexitu”). Najbliższe pół roku pokaże, jak Brytyjczycy poradzą sobie z Brexitem. Jeśli uda im się ułożyć relacje z Unią i skutki gospodarcze rozwodu zostaną opanowane, w takich krajach, jak Czechy, Węgry, Holandia, Dania, a nawet Francja, wzrośnie presja na rewizję więzi łączących je z Brukselą. Presja nadejdzie przy tym zarówno ze strony antysystemowej lewicy, dążącej do solidarności europejskiej, rozumianej jako uwspólnotowienie długu, jak i narodowej prawicy, walczącej nie tylko z gospodarczymi, ale także z cywilizacyjnymi skutkami globalizacji. Do tego dochodzi wyraźne słabnięcie więzi euroatlantyckiej. „Pacific pivot” i idące za nim stopniowe wycofanie się USA ze Starego Kontynentu wzmacniają tendencje do fragmentaryzacji w UE. Zjednoczona Europa jest nierozerwalnie związana ze światem jednopolarnym. Gdy hegemona nie ma, bądź jest on wyraźnie osłabiony, pojawiają się nowi gracze, nowe ośrodki siły, dążące do rozbicia dotychczasowych i stworzenia nowych, korzystnych dla siebie porządków. Niemcy od dawna dryfują między więzią z Zachodem, USA i Francją, a chęcią ułożenia sobie relacji z Rosją. Jeśli nie zdarzy się więc cud, a takiego na horyzoncie nie widać, Unia Europejska jaką znamy w przeciągu najbliższych 10–15 lat zniknie.

UE w kawałkach

Zastąpią ją luźne bloki państw. Europa podzieli się na Północ i Południe. Na Północy powstanie blok składający się z państw skandynawskich, które od lat łączą więzi handlowe, umowy o wolnym przepływie osób oraz historycznie (nieudana) unia walutowa. Można sobie wyobrazić ożywienie nieco uśpionej obecnie instytucji – Rady Nordyckiej. Kolejnym blokiem będzie tzw. „Kerneuropa”, europejski rdzeń z Niemiec, Francji i krajów Beneluksu. Niewykluczone, że zachowa euro jako walutę. Zapewne jednak będzie musiał znaleźć inny model współpracy niż dotychczasowy, stworzyć nowe instytucjonalne ramy, bo kontynuacja obecnego wadliwego projektu, tylko w mniejszym składzie, wydaje się bezsensowna. Niemcy dalej będą dominowały kontynent, balansując między Wschodem a Zachodem. Rosja – jak przewiduje ośrodek „Stratfor” – będzie próbowała wywierać wpływ na sfragmentaryzowaną Europę, co najmniej przez kolejną dekadę, aż system zaprojektowany przez Władimira Putina ulegnie reformie bądź się rozpadnie. Będzie to miało poważne konsekwencje dla europejskich sąsiadów Moskwy, choć w różnym stopniu. Militarna projekcja Rosji jest ograniczona na południu przez Karpaty, chroniące Rumunię, Węgry i Słowację. Polska i kraje bałtyckie są odsłonięte. Gwarantem bezpieczeństwa pozostanie tu NATO, jednak coraz bardziej niepewnym. Doprowadzi to do powstania dwóch różnych bloków w Europie Środkowej i Wschodniej. Jeden, składający się z Rumunii, Czech, Węgier, Bułgarii i Słowacji, skoncentrowany będzie na relacjach gospodarczych z rdzeniem. Polska i kraje bałtyckie będą zmuszone skupiać swoją energię na tworzeniu sojuszy obronnych, nie wykluczając z tego Ukrainy czy Białorusi, przy jednoczesnych staraniach zatrzymania USA na Starym Kontynencie. Może to być szansą na przejęcie roli kluczowego partnera Amerykanów od Niemiec, którym transatlantyckie partnerstwo będzie coraz bardziej ciążyć.

Na Południu powstanie kolejny blok, składający się z Włoch, Hiszpanii, Portugalii i Grecji, który będzie zmagał się z poważnymi problemami gospodarczymi, kryzysem imigracyjnym i zagrożeniem terrorystycznym. Niemcy będą próbowały przyciągnąć Hiszpanię, tak jak Francja będzie usiłowała przywiązać do siebie Włochy. Rzym i Madryt będą musiały także walczyć z tendencjami odśrodkowymi, czyli separatyzmami, które – wraz ze zniknięciem Unii jako spoiwa – się jeszcze zaostrzą. Rezygnacja z euro da im jednak realną szansę na wyjście z kryzysu i odzyskanie konkurencyjności. Z czasem Francja może odłączyć się od „Kerneuropa” i przejąć przywództwo południowego bloku.

Wraz z powrotem podziałów na kontynencie Wielka Brytania będzie mogła się znów poświęcić swojej ulubionej strategii – utrzymaniu równowagi sił, rozwijając jednocześnie sieć więzi handlowych, łączącą elementy regionalne i globalne. Bloki te będą się tworzyły powoli, w atmosferze napięcia i konfliktu. Francja będzie musiała dokonać wyboru między Niemcami a swoimi południowymi sojusznikami, czyli zaletami i wadami zależności od najsilniejszej gospodarki, a możliwością promieniowania na region oparty na słabych gospodarkach i jeszcze słabszych instytucjach. Niektóre kraje nordyckie, jak Finlandia, będą pewnie chciały zachować euro, wbrew swoim nordyckim partnerom. Trudno to przewidzieć.

Europa wciąż zadaje sobie te same pytania i za każdym razem inaczej na nie odpowiada: Pokój westfalski stworzył system suwerennych państw; kongres wiedeński ustanowił równowagę między pięcioma mocarstwami; po drugiej wojnie światowej rozwiązaniem okazała się UE i NATO. Gdy jeden porządek ginie, powstaje kolejny. Zmieniają się tylko ci, którzy na nim korzystają. Geopolityka nie znosi próżni.

Aleksandra Rybińska/nowakonfederacja.pl