Postawione przede mną pytanie o to, co stare i nowe w liturgii, jest chyba umyślnie przekorne (wypowiedź podczas sesji „Liturgia między starym a nowym” w Żarnowcu-Bychowie). Skoro liturgia jest modlitwą, prawdziwa linia podziału nie przebiega przecież przez żaden punkt chronologiczny.

Modlitwa trwa przez wieki i nie jest czym innym dzisiaj niż tysiąc lat temu. Gdyby to chronologia była ważna, trzeba by linię podziału wciąż przesuwać, bo wczorajsze nowe dziś już jest stare. Ważne jest więc co innego — czy jakiś element liturgii, na przykład muzyka, pomaga, czy też nie pomaga modlitwie. I tu czas powstania nie jest ważny: można się modlić śpiewem gregoriańskim, ale dość trudno barokowymi Mszami, choć je w najlepszej intencji pisano; można się modlić śpiewami z Taizé, ale dość trudno melodiami heavy metal z podłożonym tylko pobożnym tekstem, którego zresztą najczęściej nie słychać.

Czyjej jednak modlitwie co pomaga? Bo może młodzież potrzebuje czego innego niż starzy? Tu wracamy znowu do tego, co już powiedziano. Wczorajsi młodzi dzisiaj są starzy, więc gdzie granica? I czy robi się przysługę tej młodzieży, zachęcając ją, żeby „wypowiadała się” o Bogu w tym samym stylu, który jest akurat modny w innych dziedzinach wypowiedzi?

Już Donald Nicholl zauważył, że tak jak nie jest obojętne dla zdrowia fizycznego, a poprzez nie psychicznego i duchowego, co wkładamy do ciała przez usta, tak samo nie jest obojętne, jakim wibracjom dźwiękowym poddajemy ciało: integrującym i uspokajającym, czy też drażniącym i zdolnym odebrać człowiekowi kontrolę nad własnym ciałem. Jeżeli dzisiejsi starzy już to wiedzą, to może mogliby (choć to bardzo niepopularne i mało skuteczne) raczej przestrzec dzisiejszych młodych, niż ich utrwalać w błędzie? Każde pokolenie woli wprawdzie sparzyć się samo, niż dać się pouczyć pokoleniu poprzedniemu, że ogień pali; ale przynajmniej w indywidualnych przypadkach ostrzeżenie jednak skutkuje.

Wszystko to jest właściwie pytanie o granice dopuszczalnej inkulturacji i o jej cele. Ten problem jest szerszy niż liturgia, stawia się go np. także w teologii. Ostatnio w Znaku (9/2005) prof. Anna Wierzbicka proponowała nowy język mówienia o Eucharystii do masowego, zwłaszcza młodego odbiorcy.

Ponieważ dla takiego odbiorcy słowo „Przeistoczenie” jest niezrozumiałe, proponowała mówić „Jezus coś zrobił z chlebem i rozdał go, mówiąc…”

Od takiego poziomu można niewątpliwie zacząć, ale nie wolno na nim skończyć. Jeżeli takie zejście do umysłowego poziomu dziecka jest sensowne, to tylko po to, żeby to dziecko powoli i stopniowo rozwinąć i dać mu w końcu coś więcej niż teologiczną bawarkę, rozwodnioną tak, że już niewiele prócz wody zostało. Uczeń może tej nauki ostatecznie nie przyjąć: może wszystko odrzucić, może pozostać na poziomie dziecka. Ale nie wolno uniemożliwiać mu rozwoju, nie wolno decyzji powziąć z góry za niego, w przekonaniu, że jest na coś lepszego za głupi. Skończyłoby się to tak, jak w tym kościele w Listach Starego Diabła do MłodegoC.S. Lewisa, gdzie proboszcz w przekonaniu, że parafianie są niezdolni do przyjęcia prawd wiary, tak starannie przystosował się w kazaniach do ich domniemanego poziomu, że w końcu to on ich teraz gorszy niewiarą, nie oni jego.

Co modlitwie pomaga, a co jej szkodzi? Modlitwa – tak liturgiczna, jak prywatna – jest modlitwą o tyle, o ile jest zwrotem osoby ku Osobie. Jej podstawą jest więc świadomość Boga i przynajmniej szacunek dla Niego, podstawa możliwej miłości. Wszystko więc, co uczy człowieka świadomości sacrum, sprzyja modlitwie; wszystko, co tłamsi świadomość sacrum pod złożami profanum, modlitwę w ostatecznym rozrachunku niszczy.

Dam przykład. Jeszcze jakieś trzydzieści lat temu, nieraz – modląc się w klasztornym chórze – słyszałyśmy z dołu wchodzącą do kościoła wycieczkę. Młodzież szła bezgłośnie, na palcach; nie słychać było nikogo oprócz przewodnika. Dzisiaj młodzież wbiega z tupotem i krzykiem, kościół nie jest już dla nich miejscem wyciszenia płynącego z szacunku dla Obecności Boga, jest bardzo dobrą (bo echową) salą do krzyku. Można się przy okazji trochę pomodlić, ale to już rzecz drugorzędna.

Skąd ta zmiana? Ano, nie może być inaczej: od przeszło ćwierć wieku księża rekolekcjoniści, kiedy mają nauki dla dzieci, zachęcają je właśnie do pobożnego wrzasku, tupotu, klaskania… Są liczne takie piosenki. Nawiasem mówiąc, gdzie jeszcze wyczuwa się różnicę pomiędzy pobożną pieśnią a piosenką? Inaczej mówiąc, księża sami nauczyli wiernych hałasować w kościele. Niby uczyli tylko dzieci, ale pierwsze roczniki tych dzieci mają już własne dzieci; a ponieważ jakoś zaniedbano uczyć ich ciszy i szacunku w wieku młodzieńczym, hałasują nie gorzej niż ich progenitura. Jak w tej sytuacji uświadomić komuś, co to jest Najświętszy Sakrament? Chyba tylko mówić, że „Jezus zrobił coś…”. Inkulturacja…? Czy samobójstwo wiary?

Siostra Małgorzata Borkowska OSB urodziła się w 1939 r. Studiowała polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 1964 jest benedyktynką w Żarnowcu. Autorka wielu prac historycznych, m.in. Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII i XVIII wiekuCzarna owcaOślica Balaama, tłumaczka m.in. ojców monastycznych, felietonistka. Nie tak dawno wydaliśmy publikację Sześć prawd wiary oraz ich skutki.