Po co jeszcze zmartwychwstanie?

Ludzie nieraz pytają: po co jeszcze zmartwychwstanie, skoro nasze odkupienie już dokonało się na krzyżu? Nam ono już w takim razie niepotrzebne, a stanowi tylko dodatkową trudność dla wiary… Tę trudność widzi nawet wielu księży i starają się jakoś ją obejść, tak żeby nie było trzeba uwierzyć, że Chrystus Pan powrócił rzeczywiście w ciele. Ewangeliści wprawdzie upierają się, że tak, że On wrócił, że dotykali Go i jedli z Nim; ale… to może być tylko taki ich sposób mówienia, oni chcą przez to coś przekazać tym albo innym słuchaczom… itd. Temu samemu obchodzeniu trudności pomaga ciągłe przypominanie (czy to akurat na temat, czy nie na temat), że to już było „ciało uwielbione”, coś więc całkiem innego, a prościej mówiąc: raczej wizja nadprzyrodzona, żeby już nie powiedzieć po prostu: złudzenie optyczne. Nie pamięta się wtedy, że już i wcześniej Chrystus mógł na przykład chodzić po morzu; ani że „ciało uwielbione” jest z samej definicji nadal… ciałem. Ani że ci, którzy Go po zmartwychwstaniu nie rozpoznawali od razu, nie mogli Go przecież rozpoznać, skoro byli absolutnie przekonani, że On nie żyje. Autosugestia lepiej tłumaczy ich reakcje niż nasze domyślanie się, że widocznie przestał już być nawet zewnętrznie podobny do dawnego siebie.

Ale ludzie szukają takich „wyjaśnień”, które by im pozwoliły realność zmartwychwstania Chrystusa podważyć albo i odrzucić. Bo i po co miałoby być?

Może jednak tu trzeba przede wszystkim pytać nie „po co”, ale „dlaczego”; może najważniejsze jest nie to, czym zmartwychwstanie Chrystusa jest dla nas, ludzi; może trzeba zauważyć przede wszystkim, że to jest wewnętrzna sprawa Trójcy Świętej, sprawa między Ojcem a Synem w Duchu Świętym. A tu już naprawdę nie do nas należy pisanie scenariusza i dyktowanie Bogu Ojcu, jak ma postąpić z człowieczeństwem Syna. Jak ma odpowiedzieć na ten akt niewyobrażalnej synowskiej miłości, jakim było wcielenie i ofiara życia.

Apostołowie najwyraźniej myśleli podobnie. Już w pierwszej mowie, tuż po otrzymaniu Ducha Świętego, Piotr wyraża przekonanie, że Bóg wskrzesił Jezusa, zerwawszy więzy śmierci, gdyż niemożliwe było, aby ona panowała nad Nim (Dz 2,24): nie było możliwe, a więc zaszła jakaś absolutna konieczność, Święty Boży nie mógł ulec skażeniu, rozkładowi ciała (2,27). Piotr cytuje tu na dowód werset psalmu (Ps 16,8–11) i wyjaśnia, że Dawid, od którego ten psalm pochodzi, pisze to wprawdzie w pierwszej osobie, ale oczywiście nie ma na myśli samego siebie, tylko Zapowiedzianego. Mesjasza: Jezusa. Rolą zaś Apostołów jest zaświadczenie o faktycznym spełnieniu się tego proroctwa, wynikłego z takiej właśnie konieczności (2,29–31). Dokładnie to samo mówi Paweł w swojej mowie w Antiochii Pizydyjskiej (Dz 13,34–37). Ich zdaniem, ta konieczność, ta niemożliwość skażenia wypływa z samej natury Świętego, którego już rozpoznali jako Syna Bożego. A więc z samej istoty Bóstwa, z Miłości między Ojcem i Synem, obejmującej także przyjęte przez Syna człowieczeństwo. Dalej w te sprawy już nawet Apostołowie nie ośmielili się zaglądać. I nie do nas należy wyobrażanie sobie tego dialogu miłości i tych intencji. Na progu tej świątyni należy tylko uderzyć czołem w milczeniu, przyjąć fakt do wiadomości i wielbić.

Rozpoznawszy jednak tę konieczność, i sami będąc świadkami faktu przez nią spowodowanego, Apostołowie dojrzeli także tego faktu skutki zbawcze, czyli obejmujące ludzkość. Ich zdaniem Chrystus został wskrzeszony z martwych dla naszego usprawiedliwienia (Rz 4,25), i to w tym sensie, że to nasze usprawiedliwienie, usynowienie, nie dokonuje się obok zmartwychwstania Chrystusa, niejako równolegle i bez współzależności, ale jest jego skutkiem. Do tego stopnia, że gdyby przyczyny zabrakło, nie byłoby i skutku; Paweł potrafi powiedzieć korynckim niedowiarkom:

Jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara i aż dotąd pozostajecie w swoich grzechach (1 Kor 15,17).

Pozostajecie nie odkupieni i zamknięci w doczesności:

Jeżeli tylko w tym życiu w Chrystusie nadzieję pokładamy, jesteśmy bardziej od wszystkich ludzi godni politowania (15,19).

Najwyraźniej więc sama Męka to tylko połowa działania zbawczego, a dopiero następujące po niej zwycięstwo doprowadza dzieło zbawienia do pełni skuteczności. Dlaczego? Dlatego, że Chrystus cierpiał i zmartwychwstał jako człowiek, jako jeden z nas; przez człowieka śmierć i przez człowieka zmartwychwstanie (15,21); i ta więź wspólnej ludzkiej natury jest tak silna, zdaniem Apostołów, że czego by On nie spełnił, to i nas by nie objęło; a czego dokonał, to faktycznie i realnie skutkuje w nas. Z tym oczywiście, że każdy według własnej kolejności (15,23).

No i wreszcie jest także rola znaku, jak śpiewamy: Nam na przykład dan jest, iż mamy z martwych powstać. Przez wieki ludzie dużo już wprawdzie zrobili, żeby ten znak zatrzeć i zneutralizować, ale pierwsze pokolenia chrześcijan – czytajmy Dzieje Apostolskie! – posługiwały się nim jako główną gwarancją prawdy całej głoszonej nauki. On zmartwychwstał, mamy świadków, a więc to wszystko prawda. I, co z tej prawdy wynika: rzeczywiście tak trzeba dla Niego żyć. Tu przy okazji dochodzimy do roli świadectwa w nauce Apostołów – ale o tym trzeba pomówić osobno.

Fragment książki „Okruchy”

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.