- Mamusiu, on wynosi moje buciki!

Oburzony głos dziecka nagle ucichł za sprawą dłoni matki, która zakryła całą twarzyczkę, by nie patrzyło i nie reagowało na to, co widzi. Były o włos od tragedii. Na szczęście bandyci, zajęci rabowaniem opuszczonego domu, niczego nie usłyszeli. Już od kilku godzin siedziały w schowku zrobionym w stogu siana. Takich miejsc, gdzie w razie zagrożenia szybko można było się skryć, wokół domu nie brakowało. Od kilku miesięcy żadnej nocy nie przespali we własnych łóżkach. W polu, w kopach siana, w lesie…, ale nie normalnej sypialni. Ojciec Helenki i jego bracia nie rozstawali się z bronią, a pod wieczór zabierali swe rodziny w coraz to inne miejsca. Czasem, ze względu na nagłe zagrożenie, w ciągu jednej nocy trzeba było kilkakrotnie szybko się przemieszczać. Helenki nie można było dobudzić, a potem płakała rozespana. Ojciec zrobił więc jej posłanie w stajni, pod żłobem, dokładnie wymościł, mając nadzieję, że tam dziecku będzie dobrze. Ale już w środku pierwszej nocy Helenka obudziła się, zobaczyła, że nie ma mamy, ani taty, a są tylko konie. Przerażona otworzyła więc okienko i zaczęła krzyczeć na cały las. Rodzice byli przekonani, że do stajni wtargnęli nękający całą okolicę członkowie bandy UPA. Przybiegli więc uzbrojeni, by ratować dziecko, ale okazało się, że alarm był fałszywy.

Ten dzień, kiedy ukraińscy bandyci przyjechali zlikwidować ich rodzinę nadszedł, jak zwykle to bywa, całkiem niespodziewanie. Byli już zdecydowani, że należy przenieść się do innej miejscowości, gdyż nadchodziła jesień i trudno było dalej wszystkie noce spędzać na powietrzu. Ojciec Helenki i jego bracia zamierzali wstąpić do partyzantki, ale najpierw pojechali na rekonesans, dokąd przeprowadzić rodziny, by były w miarę bezpieczne. Wyjechali o świcie i zaraz potem bandyci wkroczyli do ich miejscowości. W powietrzu czuło się nastrój trwogi. Szczekały i wyły psy, od czasu do czasu słychać było wystrzały i widać wzbijające się wysoko płomienie. Mama z Helenką pobiegły do jednej ze skrytek, zrobionej w stogu siana. Przez szpary widziały, co się dzieje. Przed ich dom zajechał wóz, na którym znajdowało się już dwóch związanych Polaków, właścicieli ziemskich z ich kolonii.

W ich domu bandyci nikogo nie zastali, więc wściekli postanowili zabrać wszystko, co się da. Zaczęły na nich szczekać psy. Jednego od razu zastrzelili, a drugiego dotkliwie ranili i biedne zwierzę cały czas wyło z bólu. Słychać też było ryczenie niewydojonych krów i brzęk szkła, gdyż, jak się później okazało, wybite zostały wszystkie szyby w oknach. Po latach, zaawansowana już w wieku, Helena stwierdziła:

- Tak wyobrażam sobie atmosferę Sądu Ostatecznego.

Kiedy bandyci odjechali wyszły ze skrytki. Wnętrze domu właściwie nie istniało. Nie tylko wszystko zabrali, ale to czego nie dało się wziąć perfidnie zniszczyli. Wrażenie sterowanej nawałnicy, jakby niszcząca siła natury znalazła się we władaniu ludzi mających porachunki z całym światem. Poszły zobaczyć co dzieje się u dziadka Helenki, mieszkającego, podobnie do wielu osób z rodziny, nieopodal. Starszy pan, od śmierci żony mieszkający samotnie, nie chciał ukrywać się, nie myślał nawet o zmianie miejsca zamieszkania, gdyż uważał, że nikomu nie zrobił niczego złego, więc i nikt nie powinien mieć do niego pretensji. Jego dom także był totalnie splądrowany. Nie tylko wybito szyby w oknach, ale próbowano również rozwalić jedną ze ścian. Po gruzowisku chodziły psy, które jakimś cudem przeżyły najazd. Dziadka nigdzie nie było. Przeszukanie zabudowań gospodarskich też nic nie dało. Trudno było znieść widok zniszczeń i przerażającą ciszę. Mama mocno chwyciła Helenkę za rękę i zaczęły iść w stronę domu. Ścieżka biegła między lasem a polami, na których rosły dorodne konopie. W pewnym miejscu były zdeptane, jakby niedawno ktoś tamtędy przechodził.  Gdy zrobiły w tę stronę kilka kroków zauważyły dziadka. Leżał w kałuży krwi, z odrąbaną głową. Siekiera była podstawową bronią band UPA. Obydwie zaczęły się trząść. Szybko poszły dalej w poszukiwaniu kogoś żywego, ale w najbliższej okolicy nikogo nie znalazły. Zaczynało się ściemniać. Weszły do domu, a raczej tego, co po nim zostało i lękając się każdego odgłosu, z niepokojem śledząc każdy cień, spędziły tam noc. Nawet Helenka, którą zwykle trudno było obudzić, tym razem nie mogła zasnąć.

Rano przyjechał oddział partyzantów wraz z ojcem i jego braćmi. Trzeba było pochować zamordowanych. Było ich ponad trzydziestu. Całe rodziny, wraz z dziećmi i staruszkami, wszyscy, którzy akurat znajdowali się w swoich domach. Jednej z kobiet z malutkim dzieckiem na ręku udało się uciec. Nie wzięła jednak żadnych rzeczy potrzebnych dla niemowlęcia, więc gdy wydało się jej, że jest już bezpiecznie, wróciła po nie. Bandyci przyczaili się i złapali ją. Przed zabiciem, znęcali się nad nią i obcięli jej obydwie piersi. W centrum kolonii, przy kapliczce Matki Boskiej, gdzie zwykle odbywały się nabożeństwa majowe, wykopano ogromny dół i do niego złożono wszystkie ciała.

Kolonia domów, w której między innymi mieszkała rodzina Helenki, znajdowała się we wsi Dąbrowa, której nazwa była całkowicie usprawiedliwiona z racji na piękny dębowy las, w którego otulinie się rozciągała. Rodzina Helenki zawędrowała tam z Polski centralnej, gdzie ziemia była duża droższa, niż kresowa. Praktyczny dziad Wincenty (ojciec ojca) za majątki sprzedane w centrum kupił spore połacie ziemi na Wołyniu. Stamtąd sporo ziemiaństwa wyjeżdżało w świat ze względu na to, co działo się tuż za granicą. Hasła Rewolucji Październikowej nie mogły nie niepokoić tej grupy ludności. Jedni więc wyjeżdżali, a drudzy korzystając ze spadku cen ziemi, właśnie na Wschodzie osiedlali się.

W tym mniej więcej czasie zamieszkała w Dąbrowie także rodzina matki Helenki. Wieś była wielonarodowościowa, ale mieszkańcy nie odczuwali tego. Wszyscy byli zżyci, organizowano liczne imprezy, wspólnie obchodzono święta. Najstarszy syn Wincentego (ojciec Helenki) zajął się produkowaniem drewnianych kół do powozów, co przynosiło niezłe dochody. Nie tylko można było dostatnio żyć, ale i budować domy dla kolejnych, usamodzielniających się członków rodziny. Wkrótce powstała więc w Dąbrowie całkiem spora rodzinna kolonia domów. Chłopi ze wsi też byli zadowoleni, gdyż mieli gdzie pracować. Często, szczególnie na przednówku, pożyczali pieniądze na tak zwany odrobek. Jedni odrabiali, drudzy nie, ale nikt w tej sprawie do sądu nie chodził. Wybuch drugiej wojny światowej mieszkańcom Dąbrowy kojarzył się z widokiem rozbitych oddziałów Wojska Polskiego, które przechodziły przez wieś. Umęczeni, często ranni, żołnierze grupkami wracali do domów, które nie rzadko już nie istniały. Wstępowali do polskich domostw, aby pozbyć się broni i mundurów, jako że niebezpiecznie było w nich wędrować. Kiedy więc do Wołynia dotarli Rosjanie bardzo wielu mieszkańców nie mających nic wspólnego z armią nosiło polskie mundury, gdyż swoje ubrania oddali żołnierzom. Był wśród nich i ojciec Helenki.

Ciągle dochodziły wieści o wywózkach na Sybir, więc noce spędzał poza domem. Kilkakrotnie NKWD-ziści przychodzili do nich nad ranem, ale jakoś nie zależało im na zabraniu kobiety z małym dzieckiem i cierpliwie czekali na przyłapanie głowy rodziny. Nie zdążyli, gdyż wkrótce z tych terenów wyparli ich Niemcy. Kolejne zmiany okupanta niosły mieszkańcom kresów wschodnich nadzieję na zmianę na lepsze, ale przeważnie okazywało się, że to lepsze, dobre nie było. Kiedy na Wołyń wkroczyli Niemcy, obiecali licznie tam żyjącym Ukraińcom stworzenie własnego, samodzielnego państwa. Następstwem tej obietnicy były masowe rzezie Polaków. Naocznym obserwatorem jednej z nich były Helenka  z mamą.

Po tym strasznym pogrzebie, w czasie którego złożono do wspólnego grobu ponad trzydziestu mieszkańców Dąbrowy, większość ocalałych przeniosła się do leżącej nieopodal miejscowości Wielka Głusza. Tam, nie w domach, ale w ziemiankach spędzili zimę. Najbardziej doskwierał głód i mrozy, a także poczucie osamotnienia, gdyż większość mężczyzn poszła do miejscowej partyzantki i kobiety z dziećmi musiały sobie same dawać radę. Dziwna to była partyzantka radziecko-polska. Dowódcami w niej byli Rosjanie i ci, którzy im służyli, a szeregowymi żołnierzami Polacy. Szefem oddziału, w którym walczył ojciec Helenki był Robert Satanowski, późniejszy dyrygent i dyrektor teatrów operowych w powojennej Polsce. Innego wyboru jednak nie było. Jeśli chciało się czynnie walczyć o swój kraj, to wstąpić można było albo do tych właśnie oddziałów, albo wspierać Niemców. Na wiosnę przeszedł przez Wołyń kolejny front i Dąbrowianie zdecydowali się wrócić do swych, całkowicie zdewastowanych, domów. Nawet z wodą były kłopoty, gdyż bandy poniszczyły również studnie.

Ojca Helenki zwolniono z partyzantki ze względu na dręczący go reumatyzm, ale bardzo szybko dołączył do II Armii Wojska Polskiego pod dowództwem generała Berlinga, która tworzyła się w niedalekich Sumach.  Życie w Dąbrowie nadal nie było lekkie, ale nastroje mieszkańców lepsze, boć na swoim zawsze przyjemniej. Któregoś dnia, późną wiosną, do wsi przyjechały rosyjskie ciężarówki i kilku rodzinom kazano szybko się pakować. Helenkę z mamą, oraz jej siostrę z trójką dzieci załadowano na jeden samochód. Po około trzystu kilometrach jazdy w głąb Rosji wyładowano ich w miejscowości Hałudje. Wszystkie domy we wsi były już pozajmowane, więc im przydzielono stodołę, sporych rozmiarów stodołę dla dwóch kobiet i czwórki dzieci. Przetrwały prawdopodobnie właśnie dlatego, że były w pewien sposób odizolowane, nie kontaktowały się z innymi mieszkańcami i zesłańcami. Na wsi panowała bowiem epidemia tyfusu. Każdego dnia rano dwa, albo trzy wozy wywoziły zmarłych, by ich ciała spalić poza terenem zabudowanym. Trudno było o całkowity brak kontaktów z innym ludźmi, szczególnie najmłodsze dzieci garnęły się do rówieśników. W powietrzu wisiał więc stały lęk, by tyfus nie dotarł do stodoły. W trudnych warunkach trudno było utrzymać odpowiednią higienę. Za posłanie służyła słoma, a gotowało się na ognisku. Cały dzień trzeba było zbierać suche gałązki, by można je rozpalić.

Wieczorem odbywał się w stodole stały rytuał. Zdejmowało się wszystkie ubrania noszone podczas dnia i wrzucało do ustawionego nad ogniskiem gara z gotującą się wodą. Po dokładnym umyciu się cała szóstka przechodziła do drugiej części stodoły, gdzie była tak zwana sypialnia i gdzie nakładało się stroje nocne. Panowały tam wówczas takie upały, że do rana wszystkie wyparzone ubrania były całkiem suche i znów można było je nałożyć. Przed spaniem każdy wypijał ponadto duży kubek zaparzonego piołunu, rośliny, której rosło na otaczających wieś piachach mnóstwo i osiągała wysokość niespotykaną gdzie indziej. Było to koszmarnie gorzkie, więc na początku dzieci starały się od tego wieczornego obowiązku jakoś wymigać, ale stopniowo tak dalece się do niego przyzwyczaiły, że organizowały zawody, kto wypije szybciej. Trudno powiedzieć, czy te domowe środki zapobiegawcze pomogły, czy też decydujące znaczenie miała odporność organizmów, w każdym razie nikt z mieszkańców stodoły na tyfus nie zachorował. Nie było więc strasznie, ale beznadziejnie. Żadna z kobiet nie pracowała i właściwie nie wiadomo było w jakim celu zostały wywiezione.

Gdy zaczynała się jesień rozeszła się wieść, że można wracać do domów. Nie było to jednak proste. W tamtą stronę transport, gorszy, lepszy, ale był zapewniony, z powrotem już nie. Rozpoczęła się wędrówka. Niby trzysta kilometrów to nie tak dużo, ale pokonanie ich piechotą i to z małymi dziećmi nastręcza wielu trudności. Trochę zatem szli, czasami podwiozła ich jakaś wojskowa ciężarówka, albo chłopska furmanka… Po drodze nie było żadnej linii kolejowej, więc o pociągu nie można było marzyć. W środku jesieni dotarli do swej wsi. Helenka z mamą weszły do opuszczonego, pozbawionego właściwie wszystkiego domu i obydwie rozpłakały się. Ten naturalny upust emocji krył w sobie skrajnie różne uczucia. Były szczęśliwe, że udało im się przeżyć, zadowolone, że znów są u siebie, ale jednocześnie wyczerpane stałym lękiem o to, co przyniesie nawet nie następny dzień, ale kolejna godzina i przerażone widokiem rodzinnego domu. Jego otoczenie też wyglądało całkiem inaczej, niż zwykle. Zboża nie skoszone, owoce gnijące na drzewach, trawy po kolana, a po polach wiele błąkających się, zdziczałych koni. Mama Helenki chciała jednego z nich złapać, ale widać było w jego oczach przeraźliwy strach, obawę przed każdym człowiekiem i wszelkie zabiegi przekonania zwierzęcia, że nic mu nie grozi nie dały żadnego efektu. Ci, którzy mimo wszystko chcieli być u siebie, zaczęli pomału się zagospodarowywać.

Dwadzieścia kilometrów od Dąbrowy znajdowało się miasteczko o nazwie Kamień. Chodziło się tam piechotą, kiedy trzeba było coś kupić, czy załatwić w urzędzie. Pewnego razu wybrały się tam trzy mieszkanki Dąbrowy. Po drodze spotkały trzech znajomych żołnierzy. Ich jednostka stacjonowała niedaleko Kamienia i dostali urlop, by mogli odwiedzić swe rodziny. W szóstkę więc wracali do domów. Był już późny wieczór, zapadał zmrok. Kiedy dochodzili do końca wsi Worokomle, zamieszkanej przez Ukraińców, rozległy się strzały. Tylko dwóm kobietom udało się uciec i przerażone późną nocą przybiegły do Dąbrowy. Cała wieś zerwała się na równe nogi i zapadła jednomyślna decyzja. Rano wszyscy byli gotowi do wymarszu. Mieli dobitny dowód, że dalej w miejscu, gdzie większość z nich się urodziła, żyć się nie da. Nie chcieli czekać na kolejne. Wyruszyli do Polski. Część na wozach, część piechotą, ale byle jak najszybciej od terenów, na których, mimo zakończenia wojny, nadal czyhała śmierć. I znów tułaczka, której celem nie miało być konkretne miejsce, miasto, czy wieś, ale życie wolne od lęku.

Dotarli do Tomaszówki, ostatniej miejscowości po radzieckiej stronie Bugu. Po drugiej stronie, o której marzyli, widać było polską Włodawę. Granica na Bugu była jednak już zamknięta. Z zamieszkaniem w Tomaszówce nie mieli kłopotów. Stało tam wiele opuszczonych domów, z których zdążyli pouciekać Polacy przed zamknięciem granicy. Najbardziej dokuczał im głód. Całymi dniami próbowali zdobyć coś do jedzenia, było to ich podstawowe zajęcie. Czasem można było wykopać trochę pozostawionych w polu kartofli, czasem kupić od żołnierzy kawałek chleba. I to wszystko. Jeśli mamie Helenki udało się zdobyć chleb, dzieliła go na porcje i chowała w kredensie. Dziewczynka nie wytrzymywała z głodu i wykradała go w nocy. Mama z bezsilności, że jej dziecko głoduje, a ona nie jest w stanie zapewnić mu minimum potrzebnego jedzenia, płakała w poduszkę, tak, by Helenka tego nie usłyszało.

Dwa dni przed Bożym Narodzeniem zapanowało wielkie podniecenie. Przyjechał do Tomaszówki przedstawiciel władz Polskiej Republiki Ludowej i rozdał wszystkim oczekującym na przeprawę przez Bug odpowiednie papiery, na mocy których mieli prawo następnego dnia, o określonej godzinie, przekroczyć granicę. Ustawiła się ogromna kolejka, samych wozów było ponad trzysta, do mostu pontonowego, który polscy żołnierze zbudowali na miejsce przedwojennego, zniszczonego w czasie przechodzenia różnych frontów. Na most składało się wiele drewnianych belek i Pani Helena do dziś ma w uszach specyficzny tupot końskich kopyt, które zdawały się wieścić radosną nowinę o końcu wojennej tułaczki. Na przywitanie repatrianci, jak ich od tej pory nazywano, dostali w prezencie po bochenku czarnego chleba na rodzinę i misce żołnierskiej zupy. We Włodawie znaleziono im tymczasowe lokum. Helenka z mamą i dwie inne jeszcze rodziny, zamieszkały w niedużym pokoju, w którym nie było nic oprócz podłogi i ścian.

- To były najgorsze Święta w moim życiu – wspomina Pani Helena. Wokół ludzie cieszyli się, świętowali, a my siedziałyśmy po ciemku, bo nie miałyśmy nawet świeczki.

Drugiego dnia Świąt ktoś zapukał do drzwi. Długo nikt nie otwierał, gdyż wszyscy nauczeni wojennym doświadczeniem, bali się niespodziewanych wizyt. W najlepszym razie myśleli, że to jakaś pomyłka. Pukanie jednak się powtórzyło i w niepewnie uchylonych drzwiach stanął wysoki człowiek w mundurze. Było już prawie ciemno na dworze, a mieszkanie nieoświetlone, więc twarz jego była słabo widoczna. Kiedy jednak uśmiechnął się, Helence trudno było uwierzyć, przez moment myślała, że śni.

-  To tata! – wykrzyknęła.

Dla niej dopiero w tej właśnie chwili skończyła się wojna.

Agnieszka Lewandowska-Kąkol "Na skraju piekła. Opowiadania i reportaże kresowe"
http://www.xlm.pl/na-skraju-piekla-opowiadania-i-reportaze-z-kresow/