Wypowiedzieli się panowie (Wojciech Wencel i Sebastian Moryń) na temat tego, jakich mężczyzn pragną kobiety, pozwolę więc sobie – jako 100-procentowa przedstawicielka płci pięknej – dorzucić swoje trzy grosze to tej, jakże emocjonującej dyskusji.

Oczywiście, ma nieco racji publicysta „Gościa Niedzielnego”, kiedy z dużym niesmakiem, a wręcz pogardą opisuje współczesną męską modę. Mnie samą irytują mijani na ulicach, w centrach handlowych czy korytarzach uczelni „facecikowie” wysmukani od stóp do głów, z perfekcyjnie przyciętym zarostem, wypolerowanymi paznokciami, misternie ułożoną fryzurą i torebunią przewieszoną na zgiętym łokciu. To nie oznacza jednak, że nie lubię mężczyzn zadbanych. Ale kiedy widzę „chłopięcie”, które prawdopodobnie spędza w łazience więcej czasu niż ja, a jego kosmetyczka ciężkością znacznie przewyższa moją, to coś zaczyna zgrzytać. Do tego te ich chudziusie nóżki, szczelnie opakowane w spodnie rurki, białe kabelki w uszach, bransoletki, wisiorki, i inne atrybuty do niedawna właściwe jedynie paniom… agggghhh!

Jasne, takich „facecików” w ostatnim czasie jakby przybyło. Po części to wina kobiet, które dla odmiany stały się bardziej męskie – może niekoniecznie wyrażając to strojem (chociaż bizneswoman w szerokich spodniach, koszuli i krawacie jest całkiem sexy), ale stylem życia, rzuceniem się w wir robienia kariery i usiłowaniem bycia taką zaradną, że aż samotną… Wracając jednak do panów, bo to o nich mowa, to nie oszukujmy się – przypadki opisywane przez Wencla to jednak margines. I właśnie ze względu na to bałabym się stawiania ogólnej tezy, że wszyscy faceci, którzy o siebie dbają i są eleganccy są zniewieściali. Takie niebezpieczne, i w dodatku krzywdzące stanowisko publicysta „GN” zawarł już w tytule, pisząc „Facet albo powabny mąż”. Bo facet to jego zdaniem właśnie taki zadbany gość, który przejmuje się swoim wyglądem, chodzi na siłownię, rzeźbi ciało, dba o dietę. Co więcej, jeśli już gość jest takim sexy ciachem, to znaczy, że w środku jest pusty, bo za estetyką nie idzie etyka.

Cóż za błędne myślenie! Zapewne, nie jest to regułą, ale powierzchowne niechlujstwo często jest odzwierciedleniem moralnego nieuporządkowania, a wewnętrzne piękno emanuje na zewnątrz człowieka, niejako czyniąc go atrakcyjniejszym. Z felietonu Wencla pobrzmiewa jednak stare jak świat powiedzenie, że „najważniejsze jest wewnętrzne piękno, uroda jest mniej ważna”, które zwykle powtarza się – wybacz mi szczerość drogi Czytelniku, brzydkim kaczątkom na pocieszenie. Nic bardziej kłamliwego, bo aby zwrócić na kogoś uwagę i zainteresować się jego wnętrzem trzeba właśnie tego zachwytu powierzchownością. Podejrzewam, że gdybym Mojego Kochanego (i jakże przystojnego!) Męża minęła na ulicy jako utytetgo, z piwnym brzuszkiem i tłustymi włosami ciamajdę, pewnie nawet bym się nim nie zainteresowała, nawet gdyby czytał Platona w oryginale, zwiedził pół świata, znał dziesięć języków i był wzorem cnót wszelkich. Nie, On przyszedł piękny, smukły, z zarysowującymi się pod koszulą (niekoniecznie slim) wyrzeźbionymi muskułami, równiutkimi, białymi zębami, pachnący dobrymi perfumami. Błysk w oku, spojrzenie, zaiskrzyło. Gdyby nie zwrócił mojej uwagi swoją powierzchownością, pewnie minęlibyśmy się na ulicy nie zwracając na siebie najmniejszej uwagi.

Oczywiście, wygląd nie jest najważniejszy a piękno ciała przemija, czego szczególnie doświadczamy my, kobiety. Po urodzeniu dziecka (zwłaszcza niejednego) nie jesteśmy już tak samo zgrabne, jędrne, elastyczne. Prawdziwie kochający mąż nie robi jednak problemu z jednej fałdki więcej czy pomarańczowej skórki. Co nie jest równoznaczne z tym, że skoro on kocha, to ja nie muszę o siebie dbać i snuć się po domu nieumalowana, z tłustymi włosami i nieogolonymi nogami. Co chciał powiedzieć Wencel w felietonie „Facet albo powabny mąż”? Czy aby nie uczynił wyraźnego rozgraniczenia pomiędzy ”prawdziwym mężczyzną” (jedynie taki nadaje się na męża, a jakże!) a facetem, który o siebie dba? Czy to nie oznacza przypadkiem, że kobieta albo może mieć w domu męża z krwi i kości, z wielkim tatusiowym brzuchem, przetłuszczonymi włosami, w przepoconej koszuli albo wzdychać do zadbanego faceta, o którym z taką pogardą pisze Wencel? Zupełnie tak, jakby jedno wykluczało drugie... 

A ja się na to nie godzę! Być może dlatego, że mam to wielkie szczęście, że mój Mąż jest piękny zewnętrznie i duchowo. Ale do licha! Nawet jeśli komuś natura poskąpiła nieco urody, to nie zwalnia to z obowiązku dbania się o siebie. Nie chodzi o pielęgnowanie dla samego pielęgnowania. Nie, mąż ma być piękny dla żony, a żona dbać o siebie dla męża. A zewnętrzne piękno i elegancja mężczyzny wcale nie są zaprzeczeniem męskości!

Podobnie, jak nie jest nią gotowanie obiadów i przewijanie niemowlaków, o czym znowu z pogardą pisze Wencel. Nie chcę tu się rozwodzić o partnerstwie i podziale ról, ale na litość boską, szczerze współczuje żonie pana Wojciecha! Czy to oznacza, że szanowny pan redaktor nigdy nie ugotował żonie obiadu i nie przewinął dziecka?! A przecież tego typu proste czynności są właśnie jedną z najlepszych oznak męskości! „Prawdziwy mężczyzna” bynajmniej nie zajmuje się jedynie polowaniem, sadzeniem drzew, budowaniem domu i spłodzeniem syna. Prawdziwy mężczyzna, kiedy trzeba (bo żona jest chora albo zmęczona, albo zwyczajnie wyszła spotkać się przyjaciółką) ugotuje obiad. Podobnie też zajmie się dzieckiem, bo nigdzie nie jest napisane, że karmienie albo przewijanie malucha to jakaś wyłącznie kobieca rola i jeśli zrobi to mężczyzna, to stanie się mniej męski.

Mam zbyt wielkie wymagania? Nie sądzę. I nie piszę tego tylko i wyłącznie na podstawie swojego krótkiego doświadczenia życia w małżeństwie. Obserwuję wielu moich przyjaciół i widzę, że taki „układ” po prostu gra. Mój serdeczny przyjaciel, który właściwie co dzień gotuje obiady, bo żona wraca późno z pracy, na domiar złego wozi dzieci do przedszkola i jeszcze sprząta i prasuje (o zgrozo!) jest jednym z najlepszych wzorów męskości, jakie w życiu spotkałam!

I myślę, że w skrytości serca każda z pań marzy o takim właśnie facecie (z premedytacją używam tego znienawidzonego przez Wencla słowa), który jest silny, męski, potrafi o nią zadbać, ale kiedy trzeba (oczywiście, nie za często, bo nie chodzi o to, żeby całkiem zamienić się na role) ugotuje, wyprasuje, upierze. „Chcą być superfacetami, czyli sprostać damskim wyobrażeniom o męskości” – pisze Wencel. „Niestety, są to wyobrażenia bardzo powierzchowne. Młode kobiety nie znają tajemnicy duszy mężczyzny, bo nie znają życia. Nie powiedzą swojemu faworytowi: „Żeby zostać mężczyzną, musisz wykonać pracę wewnętrzną, wykształcić w sobie odwagę, hart ducha, odporność na krytykę, umiejętność rozwiązywania wspólnych problemów”. Będą raczej oczekiwać od niego, żeby był przystojny, modnie ubrany, pachnący drogimi perfumami, prężył muskuły, miał poczucie humoru i potrafił dominować wśród kolegów (wiadomo: testosteron). Jako zakładnicy tych infantylnych projekcji młodzi mężczyźni rezygnują z pracy nad własnym charakterem, nieustannie przeglądając się w lustrze. I choć czasem wyglądają jak kulturyści, stają się przeraźliwie słabi” – kontynuuje.

Hm... czyżby przez pana redaktora Wencla przemawiał jakiś mizoginizm, kiedy pisze, że „kobiety nie znają tajemnicy duszy mężczyzny, bo nie znają życia”? Może nie jestem takim wybitnym znawcą tej dziedziny jak redaktor „GN”, ale od mojego Faceta wymagam przede wszystkim kształcenia cnót, hartowania ducha, odwagi i tego wszystkiego, o czym pisze Wencel. Ale wymagam także, by o siebie dbał. Można być „ciachem” i poza ładnym opakowaniem nie mieć nic w środku, pełna zgoda. Ale kiedy na własne życzenie jest się powierzchownie zaniedbanym, usprawiedliwiając to „wewnętrznym pięknem”, to jest dopiero obciach. 

Marta Brzezińska-Waleszczyk