Wynik republikanów jest historycznym sukcesem, a jednoznacznym triumfatorem wyborczej konfrontacji jest Donald Trump, który stał się równocześnie ich niekwestionowanym liderem a przy okazji wyborów pozbył się swoich głównych oponentów w partii. Jak w porównaniu ze strategią Trumpa działają polscy stratedzy obozu Zjednoczonej Prawicy? O podobieństwach, różnicach i grzechach kampanii wyborczych mówi dla portalu Fronda.pl prof. Grzegorz Górski.


Luiza Dołęgowska, Fronda.pl: Jest prawie pewne, że w USA w wyborach środka kadencji - „midterm elections” republikanom udało się zdobyć większość w Senacie, jednak utracili przewagę w Izbie Reprezentantów (niższej izbie parlamentu) na korzyść partii demokratów, która uzyskała min. 218 miejsc. Jak te wyniki mogą wpłynąć na realizację polityki wytyczonej przez Donalda Trumpa i jego administrację?

Prof. Grzegorz Górski, historyk, wykładowca akademicki, b. sędzia Trybunału Stanu: Prezydent Trump stanął przy okazji tych wyborów wobec dwóch wielkich wyzwań. Po pierwsze, na przestrzeni kilkudziesięciu ostatnich lat partia prezydencka w takich wyborach zawsze ponosiła potężne straty. Po drugie, w ciągu ostatnich dwóch lat trwała bezprecedensowa w historii USA napaść większości mainstreamowych mediów na osobę prezydenta. Przez wiele miesięcy tworzone były „fakty medialne” z których wynikało, że „niebieska fala” (od koloru demokratów) oczyści kraj z republikańskiej zarazy.

Demokraci byli tak przekonani o swoim przygniatającym zwycięstwie, że na poważnie rysowali już scenariusze impeachmentu. Przez długi czas prognozy wyników wyborów do Senatu rokowały im uzyskanie przewagi, a to czyniło realnym możliwość uruchomienia procedury impeachmentu (choć oczywiście nierealnym byłoby uzyskanie odpowiedniej większości w głosowaniu nad usunięciem prezydenta).

Punktem zwrotnym kampanii okazała się afera wywołana wokół nominacji nowego sędziego Sądu Najwyższego. Demokraci rozpętali w ramach tej procedury niewyobrażalną awanturę, dokonali obrzydliwych manipulacji licząc na to, że presja części rozhisteryzowanej opinii publicznej zmusi republikanów do cofnięcia się. To wyzwoliło determinację po stronie i Trumpa i republikanów, doprowadziło do zwarcia szeregów i, w konsekwencji, wyjścia z tego starcia w istocie ze zwycięstwem. Wynik republikanów jest historycznym sukcesem, a jednoznacznym triumfatorem tej konfrontacji jest D. Trump. Oprócz wyborczego sukcesu stał się bowiem równocześnie niekwestionowanym liderem republikanów, a przy okazji wyborów pozbył się swoich głównych oponentów w partii.

Jakie są podobieństwa i różnice w ostatnich wyborach w Polsce i USA i czy sytuacja obozu politycznego Trumpa jest w jakiś sposób zbliżona do sytuacji Zjednoczonej Prawicy?

Na pewno podobna jest atmosfera w obu krajach, histeria opozycji i mainstreamu, podobne zachowanie znacznej części mediów, opętanych szałem nienawiści wobec rządzących, którzy nie tylko śmią realizować nie akceptowane przez nich programy, ale - o zgrozo - cieszą się społecznym poparciem.

Można też uznać za podobną, skalę zaangażowania w wybory prezydenta Trumpa i premiera Morawieckiego, no i w sumie pozytywny wynik końcowy dla obu obozów. Tyle tylko że i Trump, i republikanie mieli trudniejszy punkt startu, ale sprawną kampanią odrobili straty, natomiast PiS miał doskonały punkt wyjścia, ale tragiczne błędy w przyjętej i realizowanej strategii ograniczyły skalę zwycięstwa.

Jakie to były błędy PiS-u, a jakie kluczowe decyzje republikanów?

W obu krajach sytuacja jest podobna. I republikanie i PiS dominują zdecydowanie poza wielkimi miastami. W tych dominują demokraci oraz totalna opozycja. W obu przypadkach w wielkich miastach/metropoliach republikanie/PiS mają poparcie w granicach 30-40%. Różnica jest taka, że w amerykańskim systemie większościowym, republikanom nic to nie daje, w naszym proporcjonalnym PiS zawsze coś wywalczy, choć raczej nie wygrywa. I z tego wynikają określone skutki.

Republikanie walcząc o Senat czy Izbę Reprezentantów koncentrują się na tych okręgach i stanach, w których wpływy ich przeciwników są mniejsze. Po co wydawać pieniądze i tracić energię na walkę o Senat w stanie Nowy Jork, gdzie decydują i tak głosy milionów dziwaków z New York City, a nie głosy normalnych mieszkańców pozostałych terenów stanu. Trump nie tracił ani minuty czasu, by walczyć w Nowym Jorku czy w Kalifornii, ale ciągle był w Indianie, na Florydzie, Missouri czy w North Dakocie. Tam też szły największe pieniądze na kampanię i wyborcze obietnice. I to się opłaciło. Republikanie nie obiecują cudów w Chicago, czy w Detroit. Tam mieszkańcy wybierają sobie na burmistrzów ludzi, którzy robią z miasta jeden wielki kryminał (tak jak w Chicago, gdzie skala przestępczości jest dziś większa niż za czasów Ala Capone) albo doprowadzają je do bankructwa (jak Detroit). Skoro są szaleni, niech sobie tak wybierają. Nie ma się zatem co dziwić, że i w Polsce są miasta gdzie z lubością wybiera się na prezydentów przestępców.

Czyli nie trwonili sił ani środków tam, gdzie i tak nie mieli szans…

Owszem, za to Trump i jego stratedzy skoncentrowali się na walce tam, gdzie warto było szukać szansy na zwycięstwo. Poza tym Trump jako frontrunner kampanii imponował konsekwencją przekazu. To był taki sam Trump jak dwa lata temu. Wiarygodniejszy, bo stoją za nim sukcesy odczuwalne przez Amerykanów. I to był jego podstawowy przekaz.

Gdyby tę strategię porównać z działaniami PiS w Polsce, to jak to wygląda?

PiS robił dokładnie odwrotnie. Najpierw wydawało się, że stratedzy Prawa i Sprawiedliwości świadomie odpuszczają wielkie miasta, wystawiając tam raczej - generalnie - drugi garnitur kandydatur. Byli to głównie młodzi politycy i można to było uznać jako działanie obliczone na budowanie na przyszłość. Tymczasem jednak okazało się w ogniu kampanii, że to tam zaangażowano główne siły i środki łudząc się naiwnie, że można skutecznie walczyć ze wszystkimi innymi, którzy zjednoczyli swoje szeregi.

Jakie skutki odniosły te działania?

Stało się to kosztem kampanii w mniejszych ośrodkach i na wsi, gdzie skutkiem tego ograniczone została skala zwycięstwa. To potworny błąd, bo jeszcze na trzy tygodnie przed wyborami, prognozy mówiły o tym że PiS wygra w 12-13 województwach i było to realne. Ale skoro walczono w Warszawie czy w Gdańsku, to zabrakło czasu i pomysłów na walkę o zadanie decydującego ciosu w sejmikach i odbicie jeszcze dodatkowo jakichś 50-70 powiatów.

Do tego kompletnie niezrozumiałe było dokonanie zmiany profilu premiera Morawieckiego. Wykreowano go przecież po to, by zawalczył o środek sceny politycznej. Miał być tą bardziej strawną twarzą PiS-u. Tymczasem nagle w kampanii, premier stał się zawodnikiem MMA, który zamiast mówić właśnie do tego środka, przeszedł na język komunikacji z twardym elektoratem pisowskim. Nie wiem kto odpowiada za taką strategię, ale był to moim zdaniem decydujący błąd. No bo skoro postanowiono jednak walczyć w dużych miastach, to Morawiecki był potrzebny na tym terenie nie w roli boksera którą przybrał, tylko właśnie subtelnego menedżera i świetnego ekonomisty, który wbrew bełkotowi totalnych opozycjonistów, znakomicie realizuje korzystną politykę gospodarczą i społeczną. Nie dałoby to pewno dużo lepszego efektu końcowego, ale jestem przekonany, że w takiej sytuacji na pewno byłaby druga tura w Warszawie.

W Polsce frekwencja w wyborach samorządowych była najwyższa po '89 roku, głosowało prawie 55 proc. uprawnionych. W USA frekwencja też dopisała - głosowało 113 mln osób czyli 49 proc. uprawnionych (dane z 07.11 Edison Research), a w roku 2014 - 83 mln. Amerykanie stali w kolejkach nawet do 4 godzin. Skąd tak wysokie zainteresowanie wyborami?

Myślę że są tu dwie różne przyczyny. W Stanach rzeczywiście była potężna mobilizacja elektoratów obu partii, świadomość wielkiego znaczenia tych wyborów. I stąd taki wynik.

U nas wiązałbym to jednak ze znaczącym podniesieniem przeciętnego poziomu życia. Ludzie są bardziej zaangażowani w wybory i w ogóle w procesy demokratyczne, gdy żyje im się dostatniej. Rozpacz i bieda nie skłaniają do aktywnego korzystania z praw obywatelskich i stąd ten wyraźny skok frekwencyjny.

Dziękuję za rozmowę