Nonparel czyli polowanie z nagonką 
„Rewelacje” o rzekomej „agenturalności Antoniego Macierewicza” są nową odsłoną podjętej przed laty gry służb specjalnych stanowiącej szatańskie odwrócenie ról. By to wyjaśnić, opowiem historię opisaną w książce pt. „Pogorzelisko” – historię, w której pierwsze skrzypce odegrał nie kto inny, jak właśnie Robert Luśnia, „sławny” ostatnio milioner i agent SB o pseudonimie „Nonparel”… 
Historia zaczyna się w roku 2002, gdy ówczesny prokurator apelacyjny, Włodzimierz Blajerski, uderzył w układ, w którym za sznurki pociągali ważni ludzie z PRL-owskich służb specjalnych. Na reakcję nie musiał czekać długo. Niebawem ważne osobistości z kręgów lubelskiego biznesu i polityki opowiedziały tygodnikowi „Polityka”, jakim to Blajerski jest intrygantem z koneksjami, wynikającymi najprawdopodobniej z jego quasi-agenturalnej przeszłości w PRL-u. Uderzenie było bolesne, bo w okresie stanu wojennego Blajerski był przywódcą lubelskiej „Solidarności”. W czasie, gdy przez dwa lata ukrywał się przed SB, w jego mieszkaniu dokonano trzynastu rewizji, w kilku przypadkach wchodząc do mieszkania razem z drzwiami. Ostatecznie przywódca lubelskiej „Solidarności” oddał się w ręce milicji sam, po tym jak tzw. „nieznani sprawcy” kilkakrotnie pobili jego żonę, za każdym razem informując na odchodne, że będzie to trwało dotąd, aż mąż się do nich zgłosi. Gdy się już zgłosił, trafił do więzienia na kilka lat. Kilka lat później nastała „wolna Polska”, a wraz z nią - dobicie Blajerskiego. „Dzieła” dokonała „Polityka”. Najbardziej wówczas poczytny tygodnik w kraju wykreował prokuratora na współpracownika SB. Szczególną aktywność w przedstawianiu Blajerskiego mediom w taki właśnie sposób wykazał Robert Luśnia, w tamtym czasie poseł Ligi Polskich Rodzin, działacz katolicki z piękną kombatancką kartą z czasów działalności w „Solidarności”, a zarazem udziałowiec Herbapolu, jednego z największych zakładów w Lublinie. Wspierali go znana polityk prawicy Teresa L., szefowa lubelskiej firmy FS Holding Wanda Włoch oraz Jacek R., były prezes Lubelskiego Towarzystwa Ziemskiego. Po artykule „Polityki” „rewelacje” o Blajerskim - współpracowniku SB, zamieściły gazety lokalne, „Kurier Lubelski” i „Dziennik Wschodni”. Wydawało się, że wizerunek działacza „Solidarności”, od którego w tamtym czasie odwrócili się prawie wszyscy, został zniszczony raz na zawsze. Jednak wiosną 2003 roku Zarząd Regionu Środkowowschodniego NSZZ „Solidarność” powołał grupę „Ujawnić Prawdę”, zbierającą dowody penetracji „S” przez SB i jej agentów. Była to druga, po rzeszowskiej, tego typu inicjatywa w Polsce, która weryfikowała działaczy „Solidarności” według prostego, ale bardzo skutecznego klucza: w jednym miejscu zebrano kilka tysięcy esbeckich teczek i połączono w całość zebrane w nich informacje. Innymi słowy zastosowano schemat z dziecięcych puzzli, gdzie jeden element mówi o obrazie niewiele albo zgoła nic i dopiero złożenie wszystkich elementów w całość pokazuje układankę. Ta powstająca w Stowarzyszeniu „Ujawnić Prawdę” już po kilku tygodniach ujawniła pięćdziesięciu tajnych współpracowników SB i ponad dwustu pięćdziesięciu jej funkcjonariuszy. Wśród tych pierwszych znalazło się kilkunastu przedstawicieli opozycji z lat osiemdziesiątych i - co ciekawe - nieomal wszyscy oskarżyciele Blajerskiego bądź ich najbliżsi współpracownicy i członkowie rodzin. W gronie agentów Służby Bezpieczeństwa figurował m.in. Robert Luśnia, głęboko zakonspirowany „kret” o pseudonimie „Nonparel”, którego SB umieściła w najbliższym otoczeniu Antoniego Macierewicza, w efekcie czego Luśnia został bliskim współpracownikiem Macierewicza. Na liście agentów SB znalazł się również Leszek L., po 1989 roku syndyk masy upadłościowej kilkunastu dużych firm na Lubelszczyźnie. Kancelaria L. prowadziła w połowie lat dziewięćdziesiątych obsługę prawną Sipmy SA, w której dyrektorem ekonomicznym był Jacek R., tajny współpracownik SB o pseudonimie „Adam”. Nie było dziełem przypadku, że Lubelskie Zakłady Naprawy Samochodów, których syndykiem był L., sprzedano firmie Promedia Lublin, w której później głównymi udziałowcami zostali Andrzej Kuna i Aleksander Żagiel, a o których głośno było w związku z ujawnionym onegdaj przeze mnie wiedeńskim spotkaniem Kulczyk-Ałganow. Nie było także przypadkiem, że w tej transakcji Leszkowi L. pomagał, jako pełnomocnik, były oficer Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Lublinie Jerzy P., na początku lat dziewięćdziesiątych szef delegatury UOP w Lublinie. W ten oto sposób wyszła na światło dzienne cała intryga oficerów i tajnych współpracowników PRL-owskich służb tajnych, którzy dokonali szatańskiego odwrócenia ról: rzekomi działacze „Solidarności”, w rzeczywistości współpracownicy Służby Bezpieczeństwa, zniszczyli prawdziwego działacza „Solidarności”, robiąc z niego rzekomego współpracownika Służby Bezpieczeństwa. A wszystko to przy pomocy mediów w wolnej, podobno, Polsce. Prawdopodobnie gdyby nie powstało Stowarzyszenie „Ujawnić Prawdę”, nikt nigdy nie dowiedziałby się, jak było w rzeczywistości i Włodzimierz Blajerski odszedłby do historii jako zdrajca, współpracownik zbrodniczej SB. Tacy zaś ludzie, jak Robert Luśnia, do dziś chodziliby w glorii bohaterów „Solidarności”. 
Minęło kilka lat, historia zatoczyła kolejne koło. 
Wczesnym przedpołudniem 28 listopada 2008 roku w Prokuraturze Krajowej na ulicy Ostroroga w Warszawie pojawił się Paweł Graś. Późniejszy rzecznik rządu Donalda Tuska zapędzony do „narożnika” serią pytań wyznał śledczym, że Bronisław Komorowski, marszałek polskiego Sejmu, z pełną świadomością spotykał się z dwoma oficerami wojskowych służb specjalnych, odnośnie których podejrzewał, że co najmniej jeden z nich może być powiązany z rosyjskim wywiadem. Pod ciężarem dowodów Bronisław Komorowski nie mógł zaprzeczyć twierdzeniom Grasia. Przyznał, że miał świadomość, iż jego rozmówca może pracować dla obcego wywiadu, ale nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego mimo takiej wiedzy kontynuował spotkania oraz dlaczego „wyraził zainteresowanie” zdobyciem dla niego przez osobę potencjalnie pracującą dla obcego wywiadu dokumentu stanowiącego najpilniej strzeżoną tajemnicę państwową, Aneksu do Raportu WSI. Wydawało się, że to koniec Komorowskiego, że po takich zeznaniach może trafić już tylko w polityczny niebyt, a może nawet w miejsce odosobnienia. Tymczasem życie potoczyło się dalej tak, jakby tej historii nigdy nie było i niedługo później Bronisław Komorowski został prezydentem „w wolnej Polsce”. 
Minęło kolejnych sześć lat. W toku trwającego procesu w sprawie tzw. „afery marszałkowej”, w której przypadła mi mało zaszczytna rola oskarżonego, okazało się, że oskarżenie było bezpodstawne, cała zaś sprawa stanowiła prowokację służb specjalnych, przy wydatnym udziale Bronisława Komorowskiego, którym zależało na uzyskaniu materiałów mogących skompromitować Komisję Weryfikacyjną WSI, jej szefa i wścibskiego dziennikarza, który dowiedział się za dużo. Przeszukania u członków Komisji Weryfikacyjnej WSI, Leszka Pietrzaka i Piotra Bączka, odebranie certyfikatów im oraz Antoniemu Macierewiczowi, szukanie punktu zaczepienia do wysunięcia zarzutów, te i szereg innych faktów wskazywały jednoznacznie, że sieci były rozstawione szeroko. 
Okazało się też, że nie byłem jedynym dziennikarzem, którego usiłowano „ugotować” na kanwie tej sprawy. 
Wiosną 2008 roku, w okresie bezpośrednio poprzedzającym moje zatrzymanie, rozpoczęła się druga odsłona operacji – wielkiej prowokacji. Było tak: pułkownikom wojskowych służb specjalnych, Aleksandrowi Lichockiemu i Leszkowi Tobiaszowi chodziło o to, by powstał materiał telewizyjny o współpracy Antoniego Macierewicza z rosyjskim wywiadem. Padło na Przemysława Wojciechowskiego, wówczas dziennikarza programu „Superwizjer” w TVN. Udając zainteresowanie „dowodami” dostarczanymi przez oficerów wojskowych służb specjalnych Wojciechowski podjął grę - o czym później opowiedział w toku mojego procesu – zastanawiając się, dokąd to wszystko zmierza. Tymczasem sprawa rozwijała się dynamicznie: co kilka dni „informatorzy” dostarczali dziennikarzowi coraz to bardziej sensacyjne, dobrze sfabrykowane, „dowody” dotyczące rzekomych agenturalnych działań Macierewicza i jego domniemanych tajemniczych spotkań z rosyjskimi oficerami na Litwie i Łotwie. W miarę jak rosła liczba szkalujących fałszywek, prowokatorzy wzmagali presję na dziennikarza, by powstał reportaż w TVN o „rosyjskim agencie Macierewiczu” (którego Wojciechowski od początku nie zamierzał realizować, a jedynie rozwikłać kulisy prowokacji) powstał jak najszybciej. Wykazanie, że Komisja weryfikująca żołnierzy WSI była skorumpowana, że na bazie jej działań dochodziło do płatnej protekcji i handlu tajnym Aneksem z udziałem dziennikarza, zaś sam szef Komisji miał podejrzane kontakty z rosyjskim wywiadem - to byłby sukces nie tylko na miarę WSI! Za udział w intrydze jej główny obok Bronisława Komorowskiego architekt, pułkownik Leszek Tobiasz z WSI, miał obiecane umorzenie wszystkich toczących się przeciw niemu postępowań karnych w Prokuraturze Wojskowej – i tak się później stało - oraz wyjazd na placówkę dyplomatyczną. Drugiej z obietnic ostatecznie nie spełniono, bo wyjazd Tobiasza na placówkę zablokował szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Grzegorz Reszka – który po zapoznaniu się z teczką ochrony kontrwywiadowczej o kryptonimie „Siwy”, dotyczącej właśnie Tobiasza, rzucił papierami przez cały gabinet krzycząc: „po moim trupie” – ale cel podstawowy zakładany przez pułkownika i tak został osiągnięty: prowokator, szantażysta i przestępca w jednej osobie, z potencjalnego wielokrotnego przestępcy stał się szanowanym obywatelem - ważnym świadkiem rzekomych przestępstw, których w rzeczywistości nigdy nie było… 
Dlaczego zatem akurat teraz znów zagrano tak zgraną kartą, jaką stanowią rzekome kontakty Antoniego Macierewicza z agenturą? Czy przyczyną jest widoczne, a rosnące w oczach przerażenie Bronisława Komorowskiego, który dobrze wie, co zrobił i ostatnio udziela publicznych wypowiedzi, że teraz liczy się z oskarżeniami i Trybunałem Stanu (bo według niego rządzą dziś w Polsce ludzie mający w sercach nienawiść), czy też zbliżający się szczyt NATO w Warszawie lub jeszcze inne wydarzenie, którego clou dopiero poznamy? To pokażą zapewne najbliższe tygodnie. Otwarte pozostaje jednak inne pytanie: ilu jeszcze przedstawicieli finansowej, politycznej czy medialnej elity w „wolnej Polsce” ma, w przeciwieństwie do Macierewicza, naprawdę agenturalną przeszłość? Ci ludzie często do dziś są uważani za bohaterów, bojowników „Solidarności”. Świadkowie o nich nie mówią, gdyż są przekonani, że „to wszystko wciąż trwa”, oni zaś sami milczą i posłusznie wykonują polecenia swoich dawnych mocodawców, bo panicznie boją się ujawnienia zamkniętej w esbeckich i wojskowych teczkach przeszłości. 
Wojciech Sumliński