Miłosierdzie jest bowiem nie tylko treścią Dzienniczka. Miłosierdzie, jak u McLuhana niemal, jest też jego formą - przeczytaj kolejny esej, który powstał w ramach seminarium Teologii Politycznej

Bogactwo przesłania Miłosierdzia Bożego, bogactwo Dzienniczka św. Faustyny Kowalskiej jest co najmniej onieśmielające. Jest też kłopotliwe. Artykulik ten, choć z definicji krótki, poseminaryjny i niezobowiązujący, rozrósł się był do rozmiarów gargantuicznych bez jakiejkolwiek mojej inklinacji po temu, samą tylko mocą wizji polskiej świętej niesiony. Co gorsza, rozrósł się niejednorodnie na sześć rozpoczętych kilku do kilkunastostronicowych prac, których nie sposób ukończyć inaczej, jak załamaniem rąk i błaganiem o Boże Miłosierdzie. Wreszcie upadł spektakularnie pod własnym ciężarem jak wątła intelektualnie desktopowa minaturka katedry w Uppsali. Wobec klęski, walki, zgliszcz pozostaje mi już tylko przyjęcie martyrii – świadczenie. Wpis ten będzie zatem świadectwem zmagań z Faustyną i pięknem. Wbrew mojemu uprzedniemu  przekoniu, nie pojawi się w nim ani Faust, ani Sokrates, ani Kartezjusz. Nie będzie sporej paraleli polsko-niemieckiej, wielkiego łuku epistemologicznego między starożytnością i św. Faustyną, wykluczającego sprytnie współczesność. Nie będzie też Hansa Franka, Rudolfa Hoessa, ani Curzio Malapartego. Nie będzie nawet, jakże atrakcyjnej, integralnej teorii osobowości opartej z jednej stronie na wizji filozofii starożytnej jako ćwiczenia duchowego, a z drugiej na psychologii Viktora Frankla, człowieka, który przeżył Holocaust i nie utracił wiary. Będziemy tylko my, z Faustyną i, miejmy nadzieję, piękno.

Punktem wyjścia jest konstatacja, która pojawia się m.in. w wywiadzie Gościa Niedzielnego z Dariuszem Karłowiczem, że przesłanie św. Faustyny, jego forma są trudne do przyjęcia dla ludzi, dla których ważny jest estetyczny wymiar chrześcijaństwa. Że konieczność Bacha, Fra Angelico oraz fresków Michała Anioła stawia nasze życie religijne wobec poważnych pytań. Pojawia się też okrutna konstatacja, że w tekście Nowego Testamentu ani razu nie występuje wyraz piękno.

Wydaje mi się, że na swój sposób rozumiem niepokój, jaki odczuwać można wobec św. Faustyny. W każdym razie sam też go odczuwałem i odbijałem się od tekstu Dzienniczka wielokrotnie, męcząc się stylem świętej, jego repetytywnością, prostotą graniczącą z prostactwem, pewnym typem uniżenia, które bardzo trudno było mi odbierać jako wiele więcej, niż  słabo obraną formę dyskursu. Nie trudno mi było dostrzec w przesłaniu świętej odrzucającą łatwość stylistyczną. Jakby wszystko to, co przez lata było dla mnie tak cenne – erudycja, elokwencja, estetyka, jakby wszystkie one były zupełnie bez znaczenia. Jakby się nie liczyły. Jakbym marnował czas. Co gorsza, nie trudno było mi zestawić to uczucie z ogólnym przekonaniem o radykalnie postępującym idioceniu kultury europejskiej, w tym polskiej. W zasadzie widziałem w św. Faustynie patronkę nieuków, leni i płonących bibliotek.

A jednak, gdy wreszcie udało mi się przebrnąć przez świadectwo polskiej świętej (po bez mała 8 miesięcznej walce), pozostaje mi przyznać, że to był bardzo niedojrzały sposób postrzegania jej przesłania. Miłosierdzie jest bowiem nie tylko treścią Dzienniczka. Miłosierdzie, jak u McLuhana niemal, jest też jego formą. Wydaje mi się, że problem ten ma trzy zasadnicze aspekty. Postaram się je przestawić według rosnącej wagi argumentów. Pierwsze dwa będą próbą spojrzenia Bogu w rękaw, analizą, dlaczego na tym etapie historii ludzkości taka forma tej bodaj najdonioślejszej myśli naszych czasów, została przez Opatrzność wybrana. Wielkich dzieł Pana nie zapominajcie – psalm stanowi tu dla mnie wystarczającą zachętę. Finał to spojrzenie na samo miłosierdzie.

Prostota stylu Dzienniczka może być więc po pierwsze odpowiedzią na upadek kultury, którego doświadczyliśmy po czy raczej w wyniku II Wojny Światowej. Obraz świata po końcu, świata masowego, świata pozbawionego racjonalności i myśli (choćby z Pożegnania jesieni Witkacego, Buntu mas Ortegi y Gasseta czy, w odpowiednio wyabstrahowanej formie, z Edenu Lema), ten obraz jest naszym doświadczeniem w stopniu przerażającym. Owszem, umieralność dzieci jest niezrównanie niższa, niż była choćby sto lat temu. Jednocześnie nasze rzeczywiste kulturowe wyposażenie jest dramatyczne. Używamy najpotężniejszych narzędzi intelektualnych, zdolnych do ułatwienia nam przyjęcia i analizy nieograniczonej niemal ilości informacji, efektu całożyciowej pracy pokoleń geniuszy (nawet gdyby liczyć od pioniera działań informatycznych Charlesa Babbage'a, to jest ich kilka, a przecież jego nie  byłoby bez Leibniza i Kartezjusza, a ich bez Arystotelesa i Platona...) do oglądania śmiesznych kotów i tworzenia obrazków, w których obraz skonfrontowany jest z kilkuwyrazową treścią, a ich nazwa analogiczna jest do nazwy podstawowej jednostki genetycznej (memy pochodzą od genów, tylko ich donosłość jest jakby innego kalibru). Nie dla nas Hildegarda z Bingen, św. Teresa Benedykta od Krzyża, św. Jan od Krzyża, a nawet Twierdza Duchowa. TLDR. Too Long, Didn't Read, jak piszemy na forach. Nasz sposób myślenia z sylogistycznego, linearnego – Sokrates jest człowiekiem, ludzie są śmiertelni, Sokrates jest śmiertelny, zmienił się na – Sokrates jest człowiekiem, ludzie są śmiertelni, pokoloruj Sokratesa. A św. Faustyna jest prosta. Jak w googlu – to obrazy, skojarzenia, wizje. Zero wywodów, analiz. Najgłębsze myśli mistyczne przekazane w formie westchnień, obrazów, ewentualnie miłych rozmów z Bogiem. Przystępne, zrozumiałe i kiczowate. Jedyna różnica między tym a Internetem, to brak hejtu.

Michał Szczurowski

CZYTAJ WIĘCEJ: www.teologiapolityczna.pl