W wieku 16 lat byłem już tak uzależniony od używek, e nie byłem w stanie bez nich funkcjonować. Nie widziałem już z tego żadnego wyjścia – głęboko wkopany w heroinę, z zawaloną szkołą – jedynym realnym scenariusz zakończenia tego wszystkiego wydawała mi się śmierć. Miałem uzależnionych kumpli i wiedziałem, jak kończyli. Nawet, gdy zaczynali terapię, to najczęściej kończyła się niepowodzeniem. Na dodatek w tym czasie podejmowałem już ucieczki z domu, a także próby samobójcze.

Nie wierzyłem w Boga, ale pewnego styczniowego dnia, gdy głód narkotyczny zaczął wyjątkowo mi doskwierać, zrobiłem swój Zakład Pascala: „Boże, jeżeli jesteś to proszę pomóż mi!”. W tym momencie nic się nie zdarzyło, jednak moje losy tak się potoczyły, że w niedługim czasie trafiłem do chrześcijańskiego ośrodka. Nie zamierzałem się leczyć, a tylko podreperować, ponieważ narkoman zawsze myśli w sposób wyrachowany. Nie chciałem umierać jak pies na ulicy. Moje rozumowanie było wiec proste: organizm trochę odpocznie… i wrócę do ćpania.

Pierwszym szokiem po przyjechaniu do ośrodka był fakt, ze wszyscy mówili o Jezusie. A dla mnie to imię nic nie znaczyło. Był to jakiś tam gość, jak każdy inny. Oni ciągle mówili tylko o nim, a ja nie miałem  pojęcia, o co im chodzi. Jednak uczyniłem jeden zachowawczy krok -  zdecydowałem się przystąpić do spowiedzi. Pierwszy raz szczerze wyznałem swoje grzechy. Wszystkie co do jednego. A potem przyjąłem Eucharystię.  I zacząłem czytać Biblię. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu  odnajdywałem w niej odpowiedzi na pytania dręczące mnie przez całe życie. Pytania o miłość. Bo szukałem jej, niestety bezskutecznie, przez cały czas. W postaciach biblijnych zacząłem dostrzegać siebie. To ja byłem jednym z tych celników, grzeszników, bo potrzebowałem Boga. Rozpaczliwie Go potrzebowałem. Mnie się zawsze wydawało, że Bóg jest daleki. Coś w rodzaju odległego Bytu, który za bardzo nie interesuje się światem, a tym bardziej istotą tak znikomą jak człowiek. A Biblia odwróciła moje wyobrażenie o Nim o 180 stopni. Zrozumiałem, że On jest mi bliższy niż kiedykolwiek wcześniej mogłem przypuszczać. Potem wydarzył się szereg „małych” cudów – ktoś dał mi Różaniec, na którym zacząłem się modlić, inny Biblię, bo swojej nie miałem.

W tym czasie po raz pierwszy zetknąłem się także z modlitwą charyzmatyczną. To był szok. Ludzie jak „naćpani”, z podniesionymi rękoma na głos, mówią do Boga. Wcześniej modlitwa była dla mnie tylko schematycznym odmawianiem praktyk. A ci ludzie mówili do Boga tak po prostu, bez żenady. I powoli zaczynałem czuć, że to jest to, czego poszukuję. Że w tym jest żywy Jezus.

I nastąpił moment przełomowy. Uczestniczyłem w rekolekcjach, w których jednym z punktów było oddanie życia Jezusowi. Odważyłem się. Zaryzykowałem. Wtedy doświadczyłem po raz pierwszy w życiu ogromu Bożej miłości – wielkiej i bezwarunkowej. Jednocześnie przed moimi oczami zaczął przewijać się jakby filmik. Widziałem sceny z mojego życia i ku mojemu zdziwieniu uświadamiałem sobie, że nigdy nie byłem sam. On zawsze był przy mnie, tylko ja Go nie potrafiłem przyjąć. Wtedy zrozumiałem, że On mnie kocha takim, jakim jestem. Nie muszę zasługiwać na Jego miłość. To był moment,  w którym zstąpił na mnie Duch Święty. Od tego czasu wszystko w moim życiu zaczęło się zmieniać. Trudno mi jednak mówić o Bożej miłości, gdyż jest to rzeczywistość, której się nie da zamknąć w słowach. Są one wobec niej całkowicie nieporadne.

Gdy po czasie terapii wróciłem do mojej rodzinnej miejscowości, często przechodziłem przez dzielnice, gdzie spotykałem moich dawnych kumpli-ćpunów. Zacząłem odczuwać coraz większą potrzebę, aby do nich podejść, ale nie byłem w stanie.  Czułem taki wewnętrzny opór. To było ciężkie doświadczenie. Pragnąłem dzielić się z nimi spotkaniem z Jezusem , ale coś wewnątrz blokowało mnie i nie pozwalało wyjść do nich. Tak więc chodziłem po tych uliczkach, modliłem się i… płakałem. W końcu Bóg skierował moje kroki do wychowawcy z ośrodka. O tym, jakie Bóg ma poczucie humoru świadczy fakt, że wcześniej nie lubiłem go. Wiedziałem, że jest Bożym człowiekiem, ale nie żywiliśmy do siebie sympatii. Jednak poszedłem do niego wprost, aby powiedzieć o tym, co przeżywam. Okazało się, że on – także były narkoman – ma takie same odczucia. Nie mogliśmy tej miłości dalej trzymać tylko dla siebie. Szukaliśmy wspólnie drogi. W końcu zaczęliśmy modlić się o posłannictwo profetyczne. Otworzyliśmy Biblię, a nasz wzrok padł na powołanie celnika Mateusza. Kilka dni później  okazało się, że był to dzień jego wspomnienia w Kościele.

Bóg czynił dalsze cuda w moim życiu. Dom, w którym obecnie mieszkam jest jednym z nim. Z ludzkiego punktu widzenia nie miałem szans, aby otrzymać na niego kredyt. Po nawróceniu zrodziło się też we mnie także pragnienie, aby grać na chwałę Bożą. Doświadczałem Go najmocniej właśnie przez muzykę. W tym okresie ze znajomymi z ośrodka byliśmy na rekolekcjach, a tam okazało się, ze jest gitara w pokoju, w którym mieszkaliśmy. Kolega umiał na niej grać. I tak zaczął się początek naszego zespołu. Po jakimś czasie znalazły się odpowiednie osoby. Zaczęliśmy komponować własne piosenki. Chodziliśmy po barach podejrzanej reputacji. Wszyscy ćpali, a my graliśmy i śpiewaliśmy piosenki o Jezusie. Jednak wciąż brakowało miejsca, gdzie moglibyśmy ćwiczyć. Szukaliśmy go po wszystkich okolicznych kościołach. Niestety pojawiało się coraz więcej trudności – gdzieś był remont, to znowu jakieś inne przeszkody… Jeżeli ma być to Boze dzieło to stwierdziliśmy, ze i tą sferę musimy oddać Bogu. Chwyciliśmy za Różaniec i błagaliśmy Maryję, aby pomogła nam znaleźć to miejsce… I ona skierowała nas do protestantów. Gdy pastor usłyszał, dlaczego gramy, odrzekł krótko: „Ok. Jeżeli jest to na chwałę Boża, to wchodźcie”. Próba mieliśmy tam przez wiele lat. Dwie nagrane płyty i masę koncertów ewangelizacyjnych, a przecież ja na początku nawet nie umiałem „brzdękolić” na gitarze. 

Z doświadczenia mojego życia wiem jedno. Bóg odpowiada. Każdorazowo. Słowa z Ewangelii Św. Jana są żywe: Proście o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni”. O wszystko, o co błagałem Boga na modlitwie  otrzymałem. Dzisiaj wiem, że Bóg kocha nas permanentną miłością. On jest emanacja dobroci. Sama miłością.

Paweł

oprac. Natalia Podosek