Czy ktoś z państwa spodziewał się jeszcze 15 lat temu, że wolność słowa zacznie być postrzegana jako jeden z problemów zachodniego świata? Przecież przez tyle lat właśnie z powodu wolności słowa patrzyliśmy z wyższością na państwa autorytarne.

Była to jedna z fundamentalnych wartości pozwalających podzielić świat na dobrych i złych. Dziś jednak coraz częściej zaczynają się u nas pojawiać argumenty za ograniczeniem tej wolności. Argumenty niezwykle podobne do argumentów stosowanych przez obrońców cenzury m.in. Chinach.

Niechęć do wolności słowa była od dawna obecna wśród lewicowych elit. Nie trzeba tu nawet odwoływać się do autorytarnych republik ludowych, które łatwo oskarżyć o wypaczenie pięknych idei. Znany filozof Herbert Marcuse (kojarzony głównie z nową lewicą) głosił między innymi, że budowa otwartego społeczeństwa wymaga represjonowania prawicowych idei i tolerancji dla idei lewicowych.

Słowa Marcuse’y doskonale wprowadzają w życie studenci amerykańskich college’ów. Niemal każda próba zorganizowania spotkania z prawicowym myślicielem w murach jednej z tych uczelni wiąże się z koniecznością użerania się z masowymi protestami. Trudno dziś znaleźć miejsce bardziej zdominowane przez jedną ideologie niż amerykański system edukacji i w coraz większym stopniu odbija się to na amerykańskiej młodzieży. Według badań przeprowadzonych przez dr April Kelly-Woessner pokolenie tzw. Milenialsów jest o wiele mniej tolerancyjne dla innych poglądów niż ich rodzice. Do tej pory praktycznie zawsze mieliśmy do czynienia z odwrotnym podziałem.

Niestety dominacja lewicowych idei wykracza również poza świat amerykańskich kampusów. Oczywiście mówię tu o zjawisku politycznej poprawności. W ostatnich latach pojawiła się cała masa tabu, których przekroczenie stało się niewyobrażalne. Swego czasu przekonał się o tym Brendan Eich, który musiał ustąpić ze stanowiska CEO Mozilli po tym, gdy wyszło na jaw, że finansował on grupę sprzeciwiającą się legalizacji „homoseksualnych małżeństw”. W erze politycznej poprawności do skandalu może doprowadzić nawet niewłaściwa struktura gramatyczna. Amy Robach prezenterka telewizyjnego show „Good Morning America” musiała przepraszać za użycie terminu „colored people” zamiast uznawanego za właściwy „people of color”. Sprawa wydaje się błaha z punktu widzenia Polaka, ale prawda jest taka, że powtórzenie się takiego incydentu mogłoby z łatwością zakończyć telewizyjną karierę tej prezenterki.

Polityczna poprawność potrafi skutecznie utrudniać dyskusje na ważne tematy jednak na szczęście pozostaje ona w dużej mierze niezinstytucjonalizowana. Pomijając kwestie mowy nienawiści opiera się ona głównie na nieformalnym nacisku różnych grup. Oznacza to, że społeczeństwo może ją z łatwością odrzucić. Potrzebna jest jedynie zmiana w świadomości ludzi.

Pierwsze symptomy odrzucenia politycznej poprawności można było zauważyć podczas ostatnich wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Zwyciężył w nich człowiek, który nie tylko wygłaszał opinie niepoprawne polityczne, to przecież się zdarzało, ale po ich wygłoszeniu nie ulegał histerykom domagającym się natychmiastowych przeprosin. Zwolennicy poprawności politycznej musieli przyjąć do wiadomości, że podtrzymywany przez nich „mechanizm zawstydzania” przestał działać.

Problem w tym, że zwycięstwo Donalda Trumpa wcale nie wywołało dyskusji na temat politycznej poprawności. Nikt nie chce zastanawiać się dlaczego to zjawisko męczy coraz większą część amerykańskiego społeczeństwa. Nikt też nie pyta w jakim stopniu zapotrzebowanie na Donalda Trumpa zostało stworzone przez dominacje politycznej poprawności. Zamiast tego zaczęło się szukanie winnych.Zresztą szybko ich znaleziono: za zwycięstwo Donalda Trumpa mają odpowiadać media społecznościowe,które pozwalają na rozprzestrzenianie fałszywych informacji. Z dnia na dzień tematem nr 1 stała się era postprawdy. Dzięki temu nikt nie musiał zastanawiać się nad własnymi wadami. Jedynym powodem klęski były kłamstwa rozpuszczane przez drugą stronę. Wystarczy rozprawić się z kłamstwem i wszystko będzie po staremu. Moim zdaniem wpływ fałszywych wiadomości na wyborczy wynik jest mocno wyolbrzymiony. Co więcej kłamstwa służyłypodczas amerykańskich wyborów obu stronom politycznej barykady. Nie ma to jednak obecnie tak wielkiego znaczenia. Najważniejsze jest to, że elity dostrzegły nowy problem, którym muszą się zająć.

Facebook już przyłączył się do tej nowej fali. Od jakiegoś czasu użytkownicy mogą zgłaszać administracji posty zawierające ich zdaniem fałszywe wiadomości. Trwają również prace nad pracę nad udoskonaleniem automatycznych algorytmów facebooka tak by były one w stanie wykrywać fałszywe informacje. Inne media społecznościowe mogą nie mieć innego wybory niż wprowadzić podobne rozwiązania. Niemieccy parlamentarzyści już dyskutują nad karami dla mediów społecznościowych, które publikują fałszywe wiadomości. Według serwisu ArsTechnica niemieccy politycy mogą potraktować tę sprawę bardzo poważnie z uwagi na nadchodzące wybory parlamentarne.

Oczywiście walka z kłamstwem jest czymś godnym pochwały podobnie jak walka o szacunek do innych osób. Problem w tym, że kiedy zaczynamy w tym celu ograniczać wolność wypowiedzi to bardzo łatwo może dojść do wypaczeń. Z pewnością będą mogły się tu ze mną zgodzić osoby, które prowadzą konta w jakiś sposób związane z marszem niepodległości.Proste zasady można interpretować w skrajnie odmienny sposób. Nawet w przypadku weryfikacji faktów może dojść do nadużyć na rzecz określonych opcji politycznych. Bo zastanówmy się kiedy mamy do czynienia z niewinnym wyolbrzymieniem lub drobną pomyłką, a kiedy z fałszem uzasadniającym cenzurę? Takie niejednoznaczności dostrzega serwis politifact.com , który ocenia prawdziwość wypowiedzi amerykańskich polityków w sześciostopniowej skali. Tylko czy w erze walki fałszywymi wiadomościami znajdzie się miejsce na taki niuanse?

Temat ery postfaktów zaczął zyskiwać popularność dopiero, gdy wybory w poszczególnych państwach zachodu zaczęły wygrywać „nieodpowiednie” osoby. Ciężko mieć pewność co do bezstronności, kiedy już na wstępie zakłada się, że kłamstwa dają paliwo tylko jednej ze stron politycznego sporu. Osobiście obawiam się, że walka z fałszywymi informacjami w internecie będzie jedynie kontynuacją wcześniejszych prób ustawienia debaty publicznej na niekorzyść konserwatywnych polityków. Szczególne obawy budzą we mnie wezwania polityków do rozwiązania tego problemu na poziomie prawnym. Kojarzą mi się one głównie z obowiązującym w Chinach prawem pozwalającym karać użytkowników mediów społecznościowych za rozprzestrzenianie fałszywych plotek. Nie trzeba chyba dodawać kogo zwykle dotyczą wspomniane plotki?

Tomasz K/salon24.pl