Niedawno słyszałem opinię, że mainstreamowi dziennikarze, niczym świstaki wyczuwają nadchodzące polityczne zmiany i powoli, ale widocznie zmieniają front. W jednym z piątków w połowie stycznia tego roku, na niektórych portalach, znanych z niechęci do opozycji z jednoczesną skłonnością do sprzyjania ekipie rządzącej, po raz pierwszy od wielu miesięcy, w codziennych informacjach dnia, na pierwszym miejscu znalazła się wiadomość o wynikach badań komisji Macierewicza w sprawie katastrofy smoleńskiej, wedle których nastąpił wybuch samolotu  w powietrzu. To się wcześniej nie zdarzało. Tego rodzaju informacje, sprzeczne z oficjalną rządową wykładnią, będące w konflikcie z raportem Jerzego Millera, znajdowały się zwykle na końcu stawki pośród innych informacji. Często też polemika z nimi, była dwukrotnie bardziej obszerna niż same ustalenia zespołu.    

Inaczej mówiąc,  pojawiają się pierwsze symptomy powrotu do normalnego dziennikarstwa na miejsce propagandy. Zaś dziennikarze zrzucają z siebie gorset funkcjonariuszy rządowych i zakładają swobodniejsze kostiumy zawodowe. Bez względu na motywy, z powodu których mamy do czynienia z taką odmianą, jest ona o tyle chwalebna, że może przynieść ze sobą odrodzenie polskiego dziennikarstwa.

Najchętniej mówię o ludziach i ich dokonaniach – wszystko jedno, godnych pochwały czy napiętnowania. Tym razem pominę nazwiska dziennikarzy, którzy znani są z wyjątkowo życzliwego stosunku do rządzących, a zarazem demonstrowanej niechęci do opozycji. Między innymi dlatego, że tych nazwisk jest wiele, a nie chciałbym kogoś skrzywdzić, nie wymieniając go. Skupię się zatem na samym zjawisku. Otóż, pojawił się jeszcze jeden sygnał, świadczący o ewentualnych zmianach w politycznym kursie. Jest to rodzaj frustracji, przejawiający się niekontrolowanymi wybuchami złości i agresji wobec swoich rozmówców radiowych czy telewizyjnych. Oczywiście wybuchy, frustracje, nagłe pretensje – w ich przekonaniu, co w sposób jednoznaczny i klarowny wyjawiają – wywołują nieuzasadnione uwagi lub niesprawiedliwe sądy ich dotyczące. Takie reakcje nadal spotkać można w jednym tylko przypadku – kiedy gościem programu jest polityk bądź tzw. ekspert spoza partii rządzących, a więc spoza PO i PSL. Moim zdaniem, te nerwowe zachowania wynikają z niepokoju, że ich rozmówca swoją postawą lub sformułowaną opinią zaszufladkował ich do grona dziennikarzy prorządowych, lewicowych. A przecież oni zawsze w najlepszej wierze wykonywali swój zawód zgodnie z najwyższymi standardami profesjonalizmu. I w przypadku zmiany władzy, za takich dziennikarzy chcieliby uchodzić.     

Jerzy Jachowicz/Sdp.pl