Fragment książki „Tajemnice dzieł sztuki”

 

Rozdział 8: Człowiek, który wiedział.

Typ obiektu: Obraz

Autor: Alfonso Ponce de León

Data urodzenia i śmierci artysty: 1906–1936

Tytuł: „Autoportret/Accidente”

Data powstania: 1936

Technika: Olej na płótnie

Wymiary: 160 x 190 cm

Lokalizacja: Museo Nacional Centro de Arte Reina Sofía, Madryt

 

Czy można przewidzieć okoliczności własnej śmierci? Odpowiedzią na takie pytanie może być autoportret autorstwa Alfonsa Ponce de Leona.

Obraz „Autorretrato”, „Autoportret”, nazywany również „Accidente”, „Wypadek” zobaczyłam po raz pierwszy w 2013 roku. Muzeum Reina Sofia dla turystów zwiedzających Madryt jest dalszym wyborem po Prado. Ten, kto odstoi swoją kolejkę do niekończących się Velazquezów i setek Goyi, niekoniecznie skieruje swe kroki do położonego nieopodal Museo Nacional Centro de Arte Reina Sofía, w skrócie nazywanego Museo Reina Sofia (Muzeum Królowej Zofii).

I dobrze, bo po wyjściu z Prado ma się to samo dojmujące i paradoksalne odczucie, jak po opuszczeniu Luwru, National Gallery czy watykańskiej Pinakoteki: uczucie pustki przez nadmiar. Liczba dzieł najpierw fascynuje, następnie niepokoi, potem zaczyna męczyć, a na koniec rozdrażnia, pozostawiając człowieka z umysłem skołatanym, zmysłami stępionymi i dojmującą pustką poznawczą, pogłębioną bólem nóg. Gdyby zliczyć przestrzenie przebytej Prado, przy założeniu, że długość budynku to około 300 metrów, ekspozycja jest na trzech poziomach, a każdy poziom trzeba przemierzyć minimum trzy razy, wyszłoby, że sunąc od obrazu do obrazu pokonuje się około 3000 metrów. To w wypadku zachowania dyscypliny i dogmatycznego trzymania się mapki. Lecz gdy człowiek w poszukiwaniu Condessy z Chinchon zgubi się gdzieś pomiędzy działem Pintura del Barroco a bramą Puerta de los Jeronimos, kilometrów będzie na pewno dużo więcej niż trzy.

Nie ma sensu od razu po Prado pędzić do Reina Sofii. Pomiędzy muzeami rozpościera się osobliwy ogród botaniczny – polecam właśnie w nim dojść do siebie, po muzealnej deprywacji sensorycznej. Tym bardziej, że Real Jardin Botánico nie przypomina nic, co może kojarzyć się z południowym ogrodem botanicznym i w tym sensie naprawdę warto go odwiedzić.

Wiadomo, każdy z naszej strefy klimatycznej chciałby zobaczyć palmę. W Madrycie nie ma ich wiele. W architekturze krajobrazu tego miasta jest sprytnie przemilczana, tak jakby stolica Hiszpanii wstydziła się swojej egzotyki i obawiała, że afirmując palmy obnaży nikłą przynależność do świerkowo-jodłowej Europy. Strach przed palmą to strach przed zaszufladkowaniem tego iberyjskiego kraju jako tropikalnego, tym samym zbyt dzikiego, za bardzo „latino” za mało „euro”. Palm na ulicach nie ma. W Real Jardin Botánico, który zajmuje osiem hektarów, palmy są cztery. Ogród ten chlubi się również szklarniami (!), w których z definicji powinno być roślinom ciepło, a na pewno cieplej niż na zewnątrz. Rzecz trudna w Madrycie do wykonania, gdy średnia dzienna temperatura dla całego roku (łącznie ze styczniem, grudniem itd.) to plus piętnaście stopni Celsjusza. Poza szklarnią można zwiedzić część alpejską oraz przysiąść w jałowcowym zagajniku, w którym z pewnością jest cieplej niż w szklarni.

Istnieje w Europie pewne zjawisko, które można by określić syndromem niepozornej siostry. Dotyczy muzeów. Dla wiedeńskiego Kunsthistorisches Museum jest to przecudowna Albertina. W Londynie British Museum posiada nienachalną konkurencję w postaci zachwycającego Victoria & Albert Museum, w Paryżu jest to zjawiskowe Orsay stojące nieco w cieniu przesławnego Luwru itd. W Madrycie taka parka to oczywiście Prado i właśnie Reina Sofia.

Reina Sofia to jedno z ciekawszych europejskich muzeów. Nie przytłacza, nie deprymuje, nie sugeruje ignorancji poprzez nachalne przypominanie „ileż to było ważnych i nadobnych epok, a w każdej epoce artystów i dzieł, które każdy osioł największy musi znać, a jeżeli nie zna, to po co się tu pcha”. Nie, Reina Sofia wystawia Guernikę, przed którą można niespiesznie przystanąć i zadumać się, jak to się Picassowi udało całą Hiszpanię zawrzeć na jednym płótnie wraz z bykiem, koniem Don Kichota, Baskami, azulejos i hiszpańską wojną domową. Kilka rysunków Miró, kilka Dalego, piękny taras.

I właśnie tam, doświadczając rdzenia kastylijskości z konieczną domieszką galicyjskości, katalońskości i Basków, natknęłam się na nietypowy autoportret. Portretowana postać, przypominająca trochę witkacowskie przebiegłe konterfekty, prezentuje się w zadziwiającej pozycji, leży wywleczona częściowo na murawie, częściowo w automobilu, na poboczu drogi. Malarz ma rozbitą głowę, a w ręku, tuż przy ranie, trzyma zakrwawiony kamień. Palcem wskazującym pokazuje rozciętą skórę na skroni. Widzimy jeden reflektor, który upiornie oświetla miejsce wypadku. Obok miejsca zdarzenia stoi słup z uszkodzoną tabliczką „se prohibe” (zabrania się). Scena opleciona jest pozrywanymi drutami kolczastymi, pozostałością z przydrożnego ogrodzenia. W lewym dolnym rogu znajduje się więcej krwi, a w prawym trzy rosnące na trawie rośliny, w tym paproć i malutki dąb. Lewa dłoń poszkodowanego – młodego mężczyzny ubranego w niebieski garnitur – tkwi w suchych, kłujących badylach. Samochód jest czerwony, z maskownicą w formie monstrualnego grilla, pod którą tkwi powyginana tablica rejestracyjna z Bilbao.

ALFONSO Ponce de Leon tworzył w nurcie realizmu magicznego. Ale, aby magia posiadała gorzką nutę realizmu, malarz równocześnie należał do faszystowskiej Falangi. „Falangizm magiczny”? Takie rzeczy tylko w Hiszpanii.

Kto portretuje się jako ofiara wypadku drogowego? Alfonso Ponce de Leon, awangardowy malarz i ilustrator, znajomy Salvadora Dalego, Federica Garcíi Lorki i Luisa Buñuela. Nieodmiennie kojarzy mi się z przytaczanym już Witkacym, lub innym panem z tej epoki, słynnym Rafałem Malczewskim, synem równie słynnego Jacka Malczewskiego. Ponce de Leon z Malczewskim łączą z pewnością automobile z dużymi chłodnicami i wypukłymi reflektorami – ikony epoki, malowane z tym samym namaszczeniem, ale także baczna obserwacja modernistycznej architektury. Gdyby portrety autorstwa Ponce de Leona podpisać „Witkacy (NP1 + 3 wódy i 2 pifka)”, mniej wprawne oko dałoby się nabrać.

Istnieją słowa, które lubimy bardziej niż inne. Znam osobę, która nie cierpi słowa „trencz” i może trzema długimi zdaniami opisywać, o co chodzi, aby go nie wypowiedzieć. Inna znowu uwielbia i nadużywa słowa „gadzinówka”, napawając się jego brzmieniem i semantyką. Ja bardzo lubię dwa słowa, układające się w określenie „realizm magiczny”. Brzmi OK, tkwi za nim ładunek emocjonalny, nawet może większy, niż w określeniu Pintura del Barroco (choć i jemu nic bym nie ujmowała). A po hiszpańsku jeszcze lepiej – realismo mágico, z szeleszczącym „s”, z niepokojącym akcentem nad „a” i z głoską „g” wymawianą jako „h”. Pierwsza klasa. Wszystko, przy odpowiednim stopniu egzaltacji, może być realizmem magicznym: dziura w kocu, chiński łazik po ciemnej stronie Księżyca, a nawet opowiadania braci Strugackich, choć może akurat to byłoby zbyt wielkim zapożyczeniem.

Jednego można być pewnym: w nurcie realizmu magicznego tworzył Alfonso Ponce de Leon. Ale, aby magia posiadała gorzką nutę realizmu, malarz równocześnie należał do faszystowskiej Falangi. „Falangizm magiczny”? Takie rzeczy tylko w Hiszpani.

Był rok 1936 kiedy wybuchła wojna domowa. Zarówno strona konfliktu wspierana przez Komintern jak i antykomunistyczna miały swoich piewców. Bohaterstwo ludu i bojowość żołnierza wychwalał sympatyzujący z Republiką Hemingway. Ponce de Leon był po drugiej stronie. Zaangażował się tworząc elementy komunikacji wizualnej dla idei nacjonalistycznej: plakaty, logotypy. Najprawdopodobniej jest autorem projektu odznaki falangistowskiej organizacji studenckiej Sindicato Español Universitario.

Badając okoliczności śmierci Ponce de Leona, natykałam się wciąż na hiszpańskie słowo checa, które wcześniej znałam wyłącznie jako przymiotnik rodzaju żeńskiego określający Czechy, a więc „czeska”. Cóż jednak Czechy mogły mieć wspólnego ze śmiercią artysty zaangażowanego w ruch falangistowski w czasach hiszpańskiej wojny domowej? Raczej nic.

Dało mi jednak do myślenia brzmienie tego słowa, wymawia się je bowiem „CzeKa”. Czym była Wszechrosyjska Nadzwyczajna Komisja do walki z Kontrrewolucją i Sabotażem, Czeka, w Polsce nie trzeba tłumaczyć. A o tym, jak długie jest ramię Moskwy przekonał się Ponce de Leon, gdy 20 września 1936 roku wracał do domu, do madryckiego mieszkania przy Paseo de la Castellana 2. Jako że budynek był już obstawiony przez bojówki czerwonego terroru, postanowił przeczekać kocioł na ławce, obserwując zajście z daleka. Gdy zagrożenie minęło, wrócił do domu. Nie zdawał sobie jednak sprawy z mocy i popularności donosicielstwa. Portier kapuś doniósł komu trzeba i tej samej nocy Ponce de Leon siedział w areszcie, opłakiwany przez piękną żonę, także artystkę, muzę García Lorki, Margaritę Manso, która podobno tego jednego wieczoru kompletnie osiwiała (miała 28 lat).

Miejsce, w którym po aresztowaniu znalazł się artysta, jeszcze kilka miesięcy wcześniej było pałacem sztuk pięknych (Círculo de Bellas Artes położone przy Calle de Alcalá) prezentującym między innymi na wystawach czasowych jego obrazy. Teraz mieściła się tam katownia czerwonych, którzy opanowali stolicę. Tu właśnie pojawia się nazwa checa. Tak bowiem nazywano obiekty służące do przetrzymywana, przesłuchiwania, torturowania i likwidowania zwolenników Franco. Instytucją prowadzącą tak zwaną Checa de Bellas Artes (Czeka w sztukach pięknych) był Comité Provincial de Investigación Pública pełniący de facto, tak jak sowiecka Czeka, funkcję tajnej, komunistycznej policji. Na ile inspirowany był przez NKWD, nie jest przedmiotem opracowania o sztuce, z pewnością interesujący jest fakt, że istniejący obecnie w języku hiszpańskim rzeczownik pospolity la checa (katownia) ma źródłosłów w odległej epoce i miejscu – w Rosji Sowieckiej, wnosząc do kultury iberyjskiej lodowaty powiew rzeczywistości radzieckiej.

I jeżeli przyjrzymy się obrazowi raz jeszcze wszystko to w nim zobaczymy. 29 września skatowane ciało Alfonso Ponce de Leon znaleziono w Madrycie na trasie carretera de Vicálvaro w przydrożnym rowie. Miejsce było wizytówką, tajna policja praktykowała bowiem, równolegle do działań prowadzonych w checa, tak zwane przejażdżki, czyli paseos. Trzydziestoletni awangardowy hiszpański artysta zaangażowany w teatr, produkcje filmowe, malujący, ilustrujący książki i projektujący zaznał obu metod śledczych. Przejażdżka po carretera de Vicálvaro była jego ostatnią.

Po zapoznaniu się z historią Ponce de Leon oczywista wydała mi się symbolika czerwonego auta zduszającego malarza i wyrzucającego go do przydrożnego rowu. Nie wiem, czy obraz jest profetyczny, czy może stanowi metaforę nadciągającego totalitaryzmu, przeciwko któremu autor występował, czy też jest po prostu ilustracją zdarzenia drogowego, w którym kilka miesięcy wcześniej, w górach Guadarrama, malarz rzeczywiście uczestniczył. Wiem na pewno, że to co namalował, zdarzyło się wkrótce naprawdę – Ponce de Leon został znaleziony martwy w przydrożnym rowie, dokładnie jak na autoportrecie.

Z tej perspektywy wszystkie przedstawione na obrazie elementy nabierają nowych znaczeń i kuszące wydaje się poddanie ich analizie nie w kontekście, w którym wpisał je malarz, lecz w kontekście odmiennym, który wyewoluował później, niezależnie od autora. Czy czerwone auto to awangardowy symbol miasta i maszyny, jakim z pewnością był w zimie 1936 roku? Czy może jednak czerwonego terroru, jakim musiał się stać w drugiej połowie lipca tegoż roku? A może czerwone auto na drugim planie Autorretrato przynależy do dwóch systemów znaczeń? A może Ponce de Leon nie przewidział swojej śmierci, lecz koniec czegoś, co wydawało mu się znacznie ważniejsze? Malarz nie musiał być prorokiem, aby przewidzieć zagrożenie Europy komunizmem.

Warto zwrócić uwagę, że gdyby postać autora nie poszła w zapomnienie, jak miało to miejsce po jego śmierci, tak zinterpretowany obraz na długie lata dyktatury Franko mógłby stać się prawdziwym symbolem nowego ładu, zwłaszcza biorąc po uwagę okoliczności śmierci twórcy. Odpowiednio wypromowany stałby się przestrogą i postrachem, jakże lubianym przez wszystkie dyktatury, uświadamiającym maluczkim, co mogłoby się stać, gdyby nie „my”. Hiszpania rozjechana czerwoną maszyną, opleciona drutem kolczastym wprost z obozu Czeka, z wszelkimi normami rozbitymi, jak znak z napisem „se prohibe”.

Na szczęście sztuka tym razem nie została wciągnięta w politykę i dzięki temu fortunnemu przeoczeniu sztuką pozostała, a autoportret, oglądającym go widzom w Museo de Reina Sofia, stwarza niekończącą się pulę domysłów, symboli i interpretacji, jak na awangardową sztukę przystało. Łaskawym okiem mogą patrzyć na niego dziś nawet ci Hiszpanie, którzy w latach trzydziestych minionego wieku wybraliby barykady po stronie czerwonych.

Niemniej jednak, niezależnie od ikonograficznego puryzmu przy analizie dzieła sztuki, zagadką pozostaje, jak udało się artyście w tak trafny sposób przewidzieć i zilustrować swoją śmierć i towarzyszące jej tragiczne wydarzenia.