Robert Więckiewicz od jakiegoś czasu udowadnia, że jest jednym z najlepszych polskich aktorów, który coraz szybciej wchodzi na półkę z napisem: Janusz Gajos czy Jerzy Stuhr. Można śmiało powiedzieć, że Więckiewicz tworzy kreacje, które mógłby tworzyć Bogusław Linda, gdyby nie padł ofiarą plastikowego „kina lat 90-tych”. Pierwsze role Więckiewicza, który w moim przekonaniu bywały irytujące ( jak epizod w „Sezonie na Leszcza") nie wskazywały, że mamy w Polsce talent tej wielkości.  Na dodatek dziś esbecy Pasikowskiego wydają się być tarantinowscy w porównaniu do Więckiewicza w „Różyczce”.  Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że aktor mógłby być dziś  jednym z ulubionych artystów Krzysztofa Kieślowskiego.

 


 

„Wymyk” jest zresztą filmem, który pasowałby do serii „Dekalog”. Ten film nie tylko zachwyca swoją przemyślaną strukturą, ale również boli, drażni, zawstydza i oburza jak filmy twórcy „Amatora”. Główny bohater filmu Zglińskiego jest nieokrzesanym, prowincjonalnym kapitalistą, który jednak uczciwą i ciężką pracą kontynuuje dzieło swojego sparaliżowanego ojca. Do prowadzenia biznesu chętny jest również jego brat, który wrócił z USA i chce wprowadzić firmę na szerokie wody. Ma przy tym na dodatek akceptacje ojca. Sytuacja ta prowadzi do eksplozji braterskiego współzawodnictwa, zazdrości i w końcu tragedii. Aflred, bohater grany przez Więckiewicza, jest szpanerem, który w stosunku do lepiej wykształconego brata czuje ogromne kompleksy. To uczucie przypomina w pewnym sensie biblijną opowieść o Kainie i Ablu. Tragiczne wydarzenie rozgrywające się w pociągu powodują ,że nienawiść przeobraża się jednak w brutalne obnażenie grzechu zaniechania, wstyd i potrzebę odkupienia winy. „Czy będzie możliwe? - to pytanie pojawia się po raz pierwszy w przeszywającej scenie kościelnej. W sekundowej wymianie spojrzeń rozstrzyga się jakby coś zasadniczego. Chodzi o to, czy wierzymy, że nasza wina może zostać zmazana, odkupiona, czy przeciwnie - z góry uznajemy, że jesteśmy skazani, okopujemy się w poczuciu winy i gorszości, rozpoczynając walkę ze światem”- zauważał w swojej recenzji filmu Tadeusz Sobolewski.  Alfred nie jest uosobieniem zła. Najbardziej przerażające w filmie Zglińskiego jest to, że każdy z nas może znaleźć w nim swoje odbicie i zapytać: jak ja bym się zachował w momencie zagrożenia? Czy byłbym bohaterem? A jeżeli bym stchórzył to czy nie próbowałbym zataić swoją winę? Bohater filmu może jednak znaleźć punkt odniesienia dla swoich grzechów i zła jakie w nim siedzi. Tak jak Harvey Keitel w „Złym Poruczniku” ( nie można nie zauważyć, że „gęby” obu świetnych aktorów predestynują ich do pewnych ról) zderzył swoje grzechy z bezgraniczną miłością zgwałconej zakonnicy, tak żona Alfreda ( nagrodzona w Gdyni zmysłowa Gabriela Muskała) uświadamia mu czym jest dobro i miłość do rodziny. 


W realnym życiu kara za grzechy często bywa radykalniejsza niż się tego spodziewamy. Film Zglińskiego jest przede wszystkim opowieścią o grzechu i odkupieniu, ale również o codziennych słabościach, które zdarzają się każdemu z nas i jak kamyczek wywołujący lawinę, prowadzą do coraz większego zła. A zło jest zawsze brakiem dobra.

 

Łukasz Adamski