Lekarze i położne często są świadkami następującej sceny. Kończy się poród. Noworodek ląduje na brzuchu mamy, personel sprząta, a tata dziecka bierze w dłoń telefon, obdzwania rodzinę i informuje na przykład swoich czy żony rodziców, że właśnie pięć minut temu zostali dziadkami, a on i żona w końcu są rodzicami.  Albo inna sytuacja. Stoi para, kobieta w widocznej ciąży głaszcze się po brzuchu i mówi: „Za dwa miesiące będziemy rodzicami”. Panie w ciąży pewnie też niejednokrotnie były nagabywane o to, kiedy zostaną mamą (jak kilka razy odpowiedziałam, że przecież już jestem mamą, bo przecież mam już dziecko, to zaraz padało drugie pytanie: to już pani urodziła?).  Ale o co chodzi? Przecież dziecka jeszcze na świecie nie ma, pogadamy jak już się urodzi, czyli jak oficjalnie zostaniemy rodzicami. Od szpitala dostaniemy pewnie gratulacje, niektóre placówki mają na tę okazję przygotowane nawet okolicznościowe dyplomy. Mama i tata z ceryfikatem jak się patrzy.  Kim  w takim razie były te osoby dla dziecka, kiedy ono było w brzuchu mamy, skoro rodzicami, mamą i tatą zostali w momencie narodzin potomka?

To głęboko zakorzenione myślenie, które wyżej pokazałam, jest z gruntu nieprawdziwe. Bo przecież dziecko jest z nami od momentu poczęcia, a nie od chwili narodzin. Kobieta jest w ciąży, bo rozwija się w niej dziecko. Ciąża bowiem to jedynie stan fizjologiczny dzięki któremu organizm matki pozwala poczętemu dziecku bezpiecznie się rozwijać do momentu porodu. Nie ma ciąży bez dziecka. Niby oczywistość, a gdzieś się ona gubi. I choć chodzimy do lekarza, robimy masę wyników, oglądamy dziecko (!) na USG, coraz częściej zdjęcia takie zamieszczane są na portalach społecznościach, choć dbamy o siebie, pilnujemy się, żeby dziecku nie zaszkodzić, to jednak jakby nie docierała do nas myśl, że to już jesteśmy mamą i tatą, a nie dopiero będziemy, kiedy dziecko wyjdzie na świat. Przecież to dziecko, choć w brzuchu, jest tam dzięki rodzicom. To tylko feministki uważają, że dziecko do brzucha wkładają kobietom katolickie oszołomy. Jeśli już coś tam jest to jest to co najwyżej jakaś tam blastocysta. A przecież głupio się przyznawać, że jest się mamą blastocysty.

Zostawmy jednak złośliwości na boku, bo nie o nie teraz tu chodzi. Ale o pewną logikę. Dziecko ma rodziców od momentu połączenia się plemnika z komórką jajową, przez dziewięć miesięcy – do czasu porodu – bynajmniej sierotką nie jest (oczywiście mogą się zdarzyć tragiczne sytuacje, że np. ojciec osieroci nienarodzone jeszcze dziecko, ale nie o takich sytuacjach tu mówimy). Skoro jest dziecko, nasze dziecko, to już jesteśmy rodzicami. Doskonale to widać w przypadku rodziców po stracie. Oni są mamą i tatą dla „Małego Aniołka” (bez względu na moment, w którym ciąża została zakończona z jakiegoś powodu). I myślą o sobie jako o rodzicach dzieci z nieba. Pięknie zresztą potrafią o swoim krótkim, choć brutalnie przerwanym rodzicielstwie opowiadać. I choć często nie dane im było zobaczyć czy przytulić swojego Dziecka, bo poronienie miało miejsce w pierwszych tygodniach ciąży, to wiedzą, że są rodzicami i kiedyś poznają swoje dzieci, którym tu na ziemi nie dane było się urodzić.
Dlatego tak ważna jest zmiana myślenia. To język kreuje rzeczywistość. I niech już na poziomie języka wiadomo, od kiedy mama jest mamą, a tatą tatą.

Małgorzata Terlikowska