Może to skutek jesiennej depresji, szarości za oknem, wszechobecnych wirusów, ale przygnębiła mnie rozmowa z Jackiem Krzysztofowiczem. Niegdyś dominikaninem, dziś już osobą świecką, mężem. Osobiście ojca Krzysztofowicza nie znałam, słuchałam natomiast jego kazań, rekolekcji, które swego czasu głosił w Warszawie. Dziś na zdjęciu widzę mężczyznę w średnim wieku, ze smutną twarzą i smutnymi oczami. Bo nawet jeśli zracjonalizujemy sobie nasze decyzje, jeśli wszyscy wkoło będą nas w nich utwierdzać, to i tak radykalne zakwestionowanie swojego życia, tego kim jestem, zostawia ślad. Od swojej historii uciec się nie da. I to nie słowa mówią o naszej kondycji, a twarz. Ten charakterystyczny smutek w oczach widzę już nie u pierwszego księdza, który zaczął nowe życie. Nowe, ale czy faktycznie lepsze?

„Występując z zakonu poczułem się tak, jakbym wyszedł z piwnicy i zaczął życie na otwartej przestrzeni” – mówi w „Gazecie Wyborczej” były dominikanin Jacek Krzysztofowicz. Dla mnie to smutne wyznanie, podobnie jak smutkiem zawsze reaguję na informację o rozwodzie. Śluby zakonne czy sakrament małżeństwa to publiczne zobowiązanie się do wytrwania w tym, co się ślubuje. Zakonnikom nawet pewnie łatwiej niż małżonkom. Śluby wieczyste poprzedzone są bowiem kilkuletnią formacją, ślubami czasowymi. W przypadku małżonków specjalnej formacji nie ma, bo trudno za taką uznać kurs przedmałżeński. Nie ma też ślubu na próbę, na jakiś czas. Jest jeden – aż nas śmierć nie rozdzieli. Odejście z zakonu, rozwód to sprzeniewierzenie się publicznie danemu słowu, publicznie złożonej obietnicy. To w końcu skrzywdzenie i zranienie tych, którym wierność była ślubowana.

To także pewnie szok dla tych, dla których dany ksiądz czy zakonnik w jakiś sposób byli ważni. U których się radzili, spowiadali, czekali na ich kazania, bo w nich szukali wskazówek dla swojego życia. „Nigdy nie byłem księdzem na pół gwizdka. Poświęcałem się swojej pracy do końca. Bardzo długo identyfikowałem się z tym, co robiłem i głosiłem. Starałem się być duchownym tak bardzo, jak potrafiłem” – opowiada Jacek Krzysztofowicz. I wierni to wyczuwają, szukają takich kapłanów, którzy są autentycznymi świadkami, którzy właśnie całymi sobą realizują swoje powołanie, którzy są dla ludzi. I nawet mówią tym ludziom, jak powinni żyć. Bo człowiek potrzebuje wsparcia, potrzebuje przewodnika. Po to puka do księdza, bo sam czuje się słaby i bezsilny.

W pewnym momencie – opowiada Jacek Krzysztofowicz – doszedł do ściany. Opisuje, że już nie potrafił być osobą duchowną. Mądrość nauki Kościoła, Tradycja  - to co stanowiło fundament jego życia i nauki - okazały się dla niego miałkie i niewystarczające: „Jako duchowny żyłem w przekonaniu, że w tym, co dotyczy człowieka jest tylko jedna mądrość - Kościoła - i wszystko inne albo można w tym źródle znaleźć, albo jest zatrute fałszem. W którymś momencie zacząłem odkrywać, że istnieją też inne źródła, a to pierwsze jest tylko częścią całości. A tę trzeba zacząć składać na własną odpowiedzialność”.

I to był sygnał, że trzeba coś zrobić. Jak tłumaczy, albo człowiek podejmuje wtedy zmiany i się rozwija, albo tkwi w bezruchu i wegetuje. Jako psychoterapeuta szybko też znalazł odpowiedź: nic w życiu nie jest na stałe, w końcu „większość sensów, które odnajdujemy w życiu, jest na jakiś czas. Nagle pojawia się coś nowego i odkrywamy, że pewne odpowiedzi są niewystarczające lub nie do końca prawdziwe; że są w nas potrzeby, które aby stłumić, musimy sobie zadać gwałt. Dla mnie tymi potrzebami były tęsknota za bliskością i za wolnością, w której sam będę mógł brać odpowiedzialność za swoje życie. Dokonałem zewnętrznej radykalnej zmiany po to, by móc żyć tymi wartościami”. Jacek Krzysztofowicz, były dominikanin, ożenił się, zaczął nowe życie, zmienił pracę, miejsce zamieszkania. W sumie to doskonałe wytłumaczenie. Nie ma nic na stałe, pojawiają się nowe sensy, a stabilizacja wywołuje zagrożenie i niepokój. W życiu potrzebna jest adrenalina, jak na karuzeli. Póki wiruje, wszystko ma sens. Kiedy staje – budzi się lęk.

Pewnie psychoterapia ma wspaniałe wyjaśnienia na poszukiwanie sensów. Szkoda, że często wiążą się one z krzywdą innych osób. Mąż, który odchodzi od żony przecież też szuka nowych sensów, a trwanie w małżeństwie to jak siedzenie w piwnicy, dopiero jak człowiek z niej wychodzi, to dostrzega w jak ciasnym pomieszczeniu przebywał. Mam nadzieję, że Jacek Krzysztofowicz rozumie na czym polega niebezpieczeństwo jego słów. Dlatego wielką mądrością Kościoła jest nauka na temat wierności złożonym obietnicom, bo w nich zawarta jest przede wszystkim odpowiedzialność za drugiego człowieka. I odpowiedzialność za podejmowane decyzje. Życie małżeńskie też wiąże się z licznymi ograniczeniami, ale w żadnym razie nie jest to więzienie, tak jak więzieniem czy ciasną piwnicą nie jest życie w zakonie. Obietnice są po to, by móc w nich wytrwać, by w momencie kryzysu dawały one impuls do naprawy, a nie do ich łamania. W sakrament kapłaństwa i małżeństwa wpisana jest łaska. Od nas zależy, czy z niej skorzystamy. Tyle że wiąże się ona z ogromną pracą. Ucieczka, nawet jeśli wydaje się jedynym rozwiązaniem, zawsze jest porażką. Tak jak porażką jest przekreślenie 25 lat swojego życia. Ta wolność jest wolnością pozorną.

Małgorzata Terlikowska