Zgoda, matki małych dzieci łatwo nie mają. Szczególnie przy pierwszym dziecku, kiedy wszystko jest jedną wielką niewiadomą. Potrzeba czasu, żeby móc na nowo się zorganizować i wejść w nową rolę. Do tego często kłopoty z karmieniem, kolki, szalejące hormony. Chwilami to człowiek chciałby wszystko rzucić i uciec na koniec świata. Tylko jak tu uciekać, skoro sił totalnie brak. Dojście pod prysznic to jak niemalże wejście na Mount Everest.

Z kolejnymi dziećmi jest już łatwiej, co nie znaczy, że opieka nad nimi to wyłącznie odpoczynek. Już nie pamiętam jak to jest, kiedy można przespać bez pobudki całą noc (ponoć do wszystkiego można się przyzwyczaić, to chronicznego niewyspania także). Chorób – uniknąć się nie da, choć chwilami scyzoryk się człowiekowi otwiera w kieszeni, bo jedna infekcja przechodzi w drugą, potem w trzecią, tak że końca nie widać, a dostanie się do lekarza graniczy z cudem. Marudne niemowlę, ząbkujące, niedające się odłożyć na chwilę – która matka tego nie zna. Do tego w domu bałagan (jak tu sprzątać, kiedy dziecko z rąk nie schodzi), obiad nieugotowany, góry prasowania, włos nie zrobiony, że o makijażu nie wspomnę, a na bluzce efektowna plama z ulanego mleka. Samo życie.

Przy starszych dzieciach jest równie rozrywkowo. W końcu kto jak nie matka najlepiej zna uczucie nadępnięca na klocek, rozkład toalet w centrum handlowym, ogromną wartość kamyków i patyków, stresu, jaki powoduje długotrwała cisza w pokoju pełnym dzieci, smaku zimnej kawy czy wszelkich możliwych sposobów na pozbycie się plam z ubrań dzieci. Macierzyństwo to ciężka orka, doskonale więc rozumiem frustrację niejednej kobiety (któraż z nas matek nie doświadcza takich uczuć?). Jeśli bowiem ktoś myśli, że dzieci nic w życiu nie zmieniają, to jest po prostu naiwny: „Nie decydujesz już o tym, kiedy śpisz, jesz, bierzesz prysznic. Nie decydujesz już o tym, kiedy mieć zły humor, a kiedy spędzić dzień na leniuchowaniu i nicnierobieniu. Nie decydujesz o tym, kiedy będziesz czytać, a kiedy telefonować” – przekonuje Constanza Miriano. Tyle że to naprawdę drobnostki, które z jakiegoś powodu zaczynają urastać do rangi wielkich życiowych przeszkód.

Na przekór lukrowym obrazkom z różowym bobasem i zrelaksowaną mamą, na portalach społecznościowych kobiety publikują coraz częściej zdjęcia pokazujące tę ciemną stronę macierzyństwa – z poszarzałą z niewyspania twarzą, workami pod oczami i ogromnymi odrostami na nieuczesanych włosach. Po to, żeby je odczarować, pokazać, że ten lukier to jedna wielka ściema. Ostatnio głośno było choćby o zdjęciach aktorki Olivii Wilde, mamy kilkumiesięcznego chłopca. Na swoim Instagramie pokazuje wprost, że słania się ze zmęczenia, jest niewyspana, ma kiepski humor itp. To wszystko prawda, tyle że to znów pokazywanie skrajności. Robienie z macierzyństwa pasma cierpień, a z matek zombi też nie oddaje prawdy. Bo inaczej po ulicach chodziłyby tylko mroczne zjawy, a nie piękne, zadbane, promieniujące matczyną miłością kobiety.  

Od lukru robi się niedobrze. Ale też nikt nie chce być męczennicą i jedynie użalać się nad swoją dolą. Macierzyństwo to ciężka praca, a na dodatek szefa trzeba nosić na rękach. I tak jak wszędzie są dni lepsze i gorsze. Niejedna z nas pewnie w te gorsze dni zadaje sobie pytanie: „I po co mi to wszystko?”. Wtedy wystarczy, że w zasięgu wzroku pojawi się „sprawca całego zmieszania”. I wtedy nawet najciemniejsze mroki macierzyństwa rozświetlą: „Całusy, głaskanie, gładzenie, wyrazy czułości i ręce na szyi, pełne uwielbienia spojrzenia, miłosne deklaracje (…) cenne robótki z przedszkola, oryginalne wierszyki z podstawówki (…), a także odkrycie, że ma się całusy i lekarstwa o cudownej mocy, ramiona, które pocieszają i oddalają strachy, oczy, które widzą w ciemności, słowa, które pokazują świat” – przekonuje Constanza Miriano. Z tej perspektywy nawet brak snu i zmęczenie wydają się naprawdę nieistotne. Przetestowane na milionach kobiet.

Małgorzata Terlikowska