Msza z udziałem dzieci to nie lada wyzwanie. Okiełznać zgromadzoną przed ołtarzem „młodzież”, przygotować ciekawe kazanie, tak żeby dzieci się nie nudziły. Do tego schola, modlitwa wiernych. I jakoś czas zleci. Raz fajniej, raz mniej fajnie. Ale to tylko godzina. I wszyscy odetchną z ulgą. I ksiądz, i dzieci, i rodzice.

Wiadomo, trzeba być konkurencyjnym i się przebić wśród wielu innych atrakcji na niedzielne przedpołudnie. Stąd dążenie za wszelką cenę do tego, że ma być po prostu fajnie. Fajny ksiądz, parę gagów, śmiechy z nieporadnych odpowiedzi dzieci. Albo druga skrajność. Dialogowane kazanie o niczym. Bo takie też niestety są. Trzeba coś dla dzieci  zrobić, to się robi. Tyle że gubi się przy tym rodziców. Niedzielna Eucharystia zaczyna być farsą, teatrem, a nie najważniejszym wydarzeniem w życiu chrześcijanina.

Nie ma dla mnie wątpliwości, że dzieci mają być do kościoła przyprowadzane. Nie, kiedy będą miały lat sześć, czy siedem, albo przed Komunią Świętą, ale od samego początku, od najmłodszych lat. Nie uważam za dobre rozwiązanie, by rodzina uczestniczyła we Mszy św. oddzielnie. Rano mama, po południu tata, a dzieci w domu. Rodzina ma być w kościele razem i razem przeżywać to misterium. Propozycją jest więc msza z udziałem dzieci. Jedna w niedzielę. Można wtedy hurtem zgromadzić najmłodszych, żeby podczas innych Mszy nie przeszkadzały. Każdy rodzic, który z dzieckiem regularnie uczęszcza do kościoła, wie, że bywa różnie. Zawsze można wyjść wtedy przed kościół, tyle że nie wszyscy proboszczowie troszczą się o to, by na zewnątrz były włączone głośniki. A szkoda.

Nie wypędzajmy też rodzin do salek, czy dolnych kościołów. Niech modlą się ze wszystkimi. Niech będą świadectwem miłości i życia rodzinnego. Msza z udziałem dzieci, jako miejsce wspólnego przeżywania z rodzicami niedzielnej Eucharystii nie jest złym pomysłem. Z wykonaniem bywa już różnie. Uczestniczyłam w takich mszach, gdzie dzieci i rodzice zasłuchani byli w kazanie, nikt nie biegał, nie krzyczał. Dzieci posłuchały dobrej nauki, rodzice także, bo o nich nikt nie zapominał. Ale uczestniczyłam też w takich, gdzie rodzice byli całkowicie ignorowani, nauka dla dzieci byle jaka, w tle gwar i hałas.

To trudna sztuka połączyć naukę dla dzieci i dla rodziców, ale nie niemożliwa. Mam czasem wrażenie, że przez nadmierne skupianie się na dzieciach, umykają gdzieś dorośli, którzy do kościoła dzieci przyprowadzili. Albo przyszli, bo to dziecko je wyciągnęło, albo  Komunia Święta za pasem i trzeba się przemęczyć te kilkanaście niedziel. Zamiast więc wykorzystać okazję, że ci ludzie przyszli, żeby dotrzeć do ich serc, a być może nawrócić, to nic się nie dzieje. A szkoda, bo to doskonała okazja, żeby mówić o chrześcijańskim wychowaniu, o wychowaniu do wartości. To doskonała okazja, żeby te wartości pokazywać i przypominać o nich. To czas na przypominanie o zadaniach rodziców i o małżeństwie chrześcijańskim. To czas, by nieustannie przypominać o jego nierozerwalności. Marzy mi się taka nauka. Nie tanie moralizatorstwo, ale sensowny drogowskaz i fundament, na którym będziemy budowali nasze życie rodzinne. Dlatego walka o rodzinę, to także walka o jej obecność w kościele na Mszy świętej. Tyle że oprócz miejsca, trzeba tej rodzinie dać też pewną formację. Coniedzielna Msza świętej jest świetną ku temu okazją. Zamiast więc silić się na fajność, myśleć tylko o dzieciach, warto by księża pomyśleli też o rodzicach. Bo to oni są wychowawcami swoich dzieci i warto, by wychowywali je w zgodzie z tymi wartościami, do których zobowiązali się, kiedy przynieśli dziecko do chrztu. Nie można takiej szansy zmarnować. Dorośli także potrzebują formacji, potrzebują nauki. Także jako rodzice.

 

Małgorzata Terlikowska