A do tego ogromna część uczestników dyskusji (a w zasadzie dość ordynarnej nagonki) posługuje się w rozmowie insynuacjami i przypuszczeniami, a nie faktami. Zacznijmy zatem od ustalenia tych ostatnich. Te są zaś takie, że Angelina Jolie nie jest chora na raka. W jej rodzinie występował on często, jej matka i babcia zmarły na tę straszną chorobę, a ona sama jest nosiciele genu, który może (ale wcale nie musi) kodować raka, tyle, że to nadal nie oznacza, że ona jest chora. Badania, co przyznała ona sama, nie wykazały choroby, a tym, co skłoniło ją do bardzo radykalnych decyzji zdrowotnych (a tym jest amputacja ważnego organu wewnętrznego, a wcześniej piersi) była „możliwość zachorowania” i obawa przed chorobą.

Pytanie, które trzeba więc postawić brzmi, czy rzeczywiście lęk przed chorobą (zrozumiały) może być usprawiedliwieniem do wycinania zdrowych narządów wewnętrznych? Czy możliwa (ale wcale nie konieczna) choroba usprawiedliwia przeprowadzanie na zdrowym człowieku operacji, która sprawia, że przestanie on być zdrowy (bo kobieta w wieku Angeliny Jolie, która jajników nie ma, zdrowa nie jest)? Moim zdaniem nie usprawiedliwia i usprawiedliwiać nie może. Lekarz może okaleczyć człowieka (a tym jest wycięcie piersi i jajników), gdy usprawiedliwione jest to stanem chorobowym, a nie obawami, lękami czy prawdopodobieństwem (szczególnie, że istnieją trzy rodzaje kłamstwa, w tym największym jest statystyka). W tym przypadku, wiele na to wskazuje, stało się inaczej, a Angelina Jolie została realnie okaleczona z powodu obaw, a nie realnej choroby. Krzyk, oskarżanie o brak szacunku dla cudzych opinii, nie może tego zmienić. Szczególnie, że jeśli Angelina Jolie zdecydowała się poinformować o swoim stanie zdrowia, to musiała wiedzieć, że wzbudzi to komentarze, i to zapewne nie tylko przychylne.

Warto też uświadomić sobie, że w takiej a nie innej ocenie działania Jolie, wcale nie jestem osamotniony. Owszem tylko ja napisałem to tak ostro (może trzeba to było zrobić delikatniej, ale przecież nie w formie był problem, tylko w tezie, którą postawiłem), ale podobne stanowisko w sprawie okaleczania zdrowych osób wyraził również ks. prof. Marian Machinek czy doktor Kazimierz Szałata. Obaj bioetycy, choć oczywiście w bardziej naukowy sposób, zwrócili uwagę na ten sam problem, o którym wspominałem. I znowu tych wątpliwości nie można i nie należy zagłuszać „moralnym orgazmem”, jakiego zdają się doznawać rozmaici publicyści czy oskarżeniami o pogardę i niechęć do kobiet. Uznanie, że jakieś działanie Angeliny Jolie nie jest sensowne nie oznacza pogardy, tylko stawianie problemu i dyskutowanie o nim. Można się z taką opinią  nie zgadzać, ale warto przedstawić argumenty za tym, że okaleczenie się jest sensowne, a nie rzucać mięsem i oburzać się.

I żeby nie być oskarżonym o to, że ignoruje argumenty drugiej strony, to przypomnę o jedynym z nich, który moim zdaniem, może mieć sens. Jest nim stwierdzenie, że samookaleczenie jest wyrazem troski o własne dzieci, odpowiedzialności za to, by miały one matkę. Rozumiem obawy i troskę o własne dzieci, ale przypominam, że gdyby chcieć rozumieć odpowiedzialność za dzieci jako pewność, że się je wychowa, to trzeba by nie tylko wyciąć sobie ogromną część narządów, które mogą kiedyś zachorować, ale także przestać jeździć autem, latać samolotem i w ogóle opuszczać dom, bo każda z tych działalności może zakończyć się śmiercią. Rak, który jest oczywiście straszną chorobą, nie jest jedynym powodem, który może zakończyć życie Angeliny Jolie, i ani ona ani nikt inny, nie może mieć pewności, że umrze ona w starości, a nie wcześniej (także zanim mógłby ją dopaść rak). Przekonanie, że jesteśmy w stanie „odpowiedzialnie” zaplanować sobie życie i uchronić się od nieprzewidzialnych chorób i śmierci jest naiwne, a opowieści, że gwarantuje nam to medycyna są po prostu głupie. Nikt z nas nie jest w stanie zaplanować sobie długiego życia, i wiedzieć, kiedy umrze, i w tym znaczeniu nie może tego zagwarantować własnym dzieciom. Tej dość oczywistej prawdy także nie da się zakrzyczeć.  

Z argumentem, że mój tekst jest dowodem na fobię na punkcie kobiecej seksualności trudno w ogóle polemizować. Angelina Jolie pozbawiła się akurat jajników i piersi, ale gdyby ktoś uznał, że będzie pozbawiać ludzi prewencyjnie nerek, a mężczyzn prostaty (czy jakiejkolwiek innej części ciała, bo ja wiem zębów, które też są narażona na próchnicę), to moje stanowisko w niczym by się nie zmieniło. Istotą problemu nie jest to, czy kobieta może się pozbawić zdrowych jajników (nie może), ale to, czy zdrowy człowiek może się świadomie okaleczyć, tylko po to, by w przyszłości uniknąć możliwej, ale wcale niekoniecznej choroby. Innym słowy, czy można realnie okaleczeć w imię nierealnej, a jedynie możliwej przypadłości. To, że mowa była akurat o jajnikach i kobiecie wynika jedynie z tematu medialnego, a nie z tego, że mam do kobiet jakieś szczególnie wrogie zamiary.

I wreszcie kwestia ostatnia, czyli podejście do wolności. Jeśli – z czym się nie zgadzam, ale na chwilę przyjmuję to do wiadomości – Angelina Jolie miała prawo poddać się operacji okaleczenia jej, a potem poinformować o tym w mediach, to wydaje się, że komentatorzy i publicyści, a także filozofowie czy etycy mają pełne prawo jej decyzję skomentować. Uznanie, że jedyną możliwą reakcją na działania Angeliny Jolie może być zachwyt i podziw, jest moralnym i intelektualnym zamordyzmem. Tak radykalne postępowanie musi być oceniane moralnie, przedyskutowane, a nie przyjęte jak objawienie, które pada z ust jakiejś nowej świeckiej bogini. Taką propozycję mają zaś dla nas ci wszyscy, którzy próbują teraz wymusić na mnie milczenie. Nie uda im się to, bo jedną z rzeczy, którą cenię sobie niezmiernie mocno jest wolność. Owszem mogę się mylić, ale chcę mieć do tego prawo, i nie zgadzam się na to, by moje myślenie było ograniczone przez komentatorów w stanie moralnego wzburzenia, które przypomina nieco „moralny orgazm” z oburzenia.

Tomasz P. Terlikowski