Nie będę odnosił się do wszystkich zarzutów, bo też i nie wszystkie odnoszą się do mnie. Ale nie mogę nie zwrócić uwagi na rażące niekonsekwencje, od jakich roi się tekst Ewy Czaczkowskiej. Otóż zaczyna ona od stwierdzenia, że nie trzeba publicznie mówić o problemach, bowiem istnieje inna droga ich załatwienia. A chwilę potem przyznaje, że rzeczywiście wielu spraw nie załatwiono. A ja bym to stwierdzenie poszerzył. Problemem nie jest tylko fakt, że wciąż nie załatwiono sprawy arcybiskupa Juliusza Paetza (a nawet, przypomnijmy, próbowano go w ubiegłym roku całkowicie zrehabilitować), ale też nie próbowano nawet załatwić – i to w ogóle – tego, że problem nabrzmiewał tak długo, a o sprawie Jana Pawła II poinformowała dopiero osoba świecka, a nie nuncjatura czy choćby inni biskupi.

 

Dyskretnie nie wspomina także Ewa Czaczkowska o tym, że skandal homoseksualny w jednej z kurii (a był taki, który zakończył się sześcioma suspensami dla pracowników) został załatwiony dopiero, gdy o sprawie napisała „Rzeczpospolita”. Wszelkie inne drogi zawiodły. I to mimo że podejmowano je przez lata. Takich przykładów jest więcej, opowieści więc o tym, że sprawy można załatwiać inaczej są oczywiście teoretycznie słuszne, ale w praktyce bardzo trudne do realizacji. Szczególnie, że tak się nieszczęśliwie składa, że dziennikarze zajmujący się problemami Kościoła, gdy pojawia się jakiś trudny problem, to albo chowają głowę w piasek albo udają się na urlop, nie chcąc narazić się nikomu. Tak dzieje się także w „Rzeczpospolitej”, o czym droga autorka tekstu wie najlepiej.

 

Zaskakujące było dla mnie także stwierdzenie, że nasz język jest językiem obserwatorów zewnętrznych, a nie członków wspólnoty Kościoła. Język ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego jest oczywiście jasny i zrozumiały, nie brak w nim obrazowych porównań czy mocnych stwierdzeń, ale nie bardzo rozumiem, dlaczego miałby to być język obserwatorów zewnętrznych? Czy naprawdę zdaniem Ewy Czaczkowskiej o Kościele należy zawsze mówić nowomową, która niezrozumiała jest przez zwyczajnych ludzi? A może chodzi o to, by trudne sprawy ukrywać pod maską niezrozumiałej frazeologii ukryć istotę problemów, by sprawić, by rozwodnione w terminach nieostrych i niekomunikatywnych zniknęły one z pola widzenia samych katolików? Obawiam się niestety, że może chodzić o to drugie. I nie potrafię się z tym pogodzić.

 

Jest natomiast faktem, że „Chodzi mi tylko o prawdę” jest – nad czym ubolewam – wykorzystywany przez media do atakowania Kościoła. Tyle tylko, że w świecie medialnym nie ma takiego sposobu mówienia o Kościele, takiej metody komunikacji, która pozwalałaby uniknąć tego zjawiska. Każda wypowiedź jest natychmiast podchwytywana przez media, które chcą się nią zajmować. Można więc albo milczeć, obawiając się, że problemy zostaną rozdmuchane, albo próbować o nich mówić. Trzeciej drogi – w świecie, który opanowany jest przez media – zwyczajnie nie ma. I nie ma, co udawać, że nagle stanie się cud, ataki na Kościół ustaną, kampanie antykościelne się skończą, a my wtedy spokojnie zajmiemy się swoimi sprawami. Taki czas nie nadejdzie. Ataki będą normą, a obserwacja medialna zwyczajnością. I albo się z tym pogodzimy i zaczniemy załatwiać pewne problemy albo nie.

 

Na koniec zaś nie mogę nie odnieść się do najbardziej zaskakującego zarzutu, jaki postawiła mi Ewa Czaczkowska. Chodzi mianowicie o to, że nie bronię celibatu przed zarzutem, że jest on motywowany utylitarnie, i to w sytuacji, gdy Jan Paweł II przedstawił głęboką teologię celibatu. Zarzut ten jest niejako esencją stylu lektury książki, jaką posłużyła się Czaczkowska. Metoda ta polega na tym, że wyrywa się z kontekstu zdania i tworzy się z nich pełny obraz, który ma przekonywać, że książka jest atakiem, i że nie ma sensu. Warto więc przywrócić cały ów kontekst. Rzeczywiście jest tak, że ks. Isakowicz-Zaleski, jak wielu duchownych związanych ze Wschodem, wskazuje, że obligatoryjny celibat (a nie celibat w ogóle) ma głównie przyczyny utylitarne, a nie teologiczne. Nie oznacza to jednak, że sam celibat nie ma głębokiej teologii (bo ma, wywodzącą się od św. Pawła), ale tylko to, że jego nierozerwalne powiązanie z kapłaństwem nie da się wyprowadzić z samej teologii. Gdyby tak bowiem było to niemożliwe byłoby święcenie żonatych mężczyzn na kapłanów. A przecież także w Kościele katolickim się to robi. Nie jest też prawdą, że akurat w sprawie celibatu) z księdzem Isakowiczem-Zaleskim nie polemizuję. W tej sprawie mam inne myślenie, i nie uważam, by zniesienie celibatu rozwiązało jakiekolwiek problemy. Obawiam się nawet, że raczej przyniesie ono nowe.

 

Te krótkie uwagi, niestety pokazują zupełnie jasno, że – przy całym szacunku dla Ewy Czaczkowskiej – głównym celem jej tekstu był donos na Isakowicza-Zaleskiego i Terlikowskiego. Dziennikarka „Rzeczpospolitej” wyczuła doskonale atmosferę i uznała, że wygodniej i bezpieczniej będzie oślepnąć na jedno oko i nie napisać nic pozytywnego o książce, która wywołała skandal. Taka postawa jest jej świętym prawem, ale trudno to nazwać poważnym dziennikarstwem. Ja nie dostrzegam w tym także troski o Kościół, bowiem zamilczanie problemów nie jest najlepszą drogą ich rozwiązywania.

 

Tomasz P. Terlikowski