W Polsce nie ma i nigdy nie było państwa wyznaniowego. Nikt też nie zamierza go wprowadzać. To, że chcemy bronić życia ludzi, że nie zgadzamy się na mrożenie najsłabszych w imię marzeń silniejszych, czy że przypominamy o chrześcijańskiej tradycji naszego kraju nie wynika tylko z katolickiego światopoglądu, ale z fundamentalnych, świeckich założeń dotyczących państwa. A te są takie, że państwo nie powinno dyskryminować obywateli ze względu na wiek, stan zdrowia czy pochodzenie (jak ma to miejsce w przypadku aborcji). Nie może być ono także budowane na zasadach ekskluzywizmu,  które fundamentalne prawa przyznają jednostce dopiero po tym, jak zostanie ona zaakceptowana przez wspólnotę. I nie ma powodów, by uznać, że kiedy wspólnota uznaje jednostkę za nieprzydatną, to fundamentalne prawa można jej odebrać. Państwo, aby mogło przetrwać potrzebuje mieć spójną kulturę, a także związaną z nią moralność. I tak się składa, że w Polsce jest to kultura chrześcijańska, łacińska, katolicka, której fundamentem pozostaje Kościół katolicki. Gdy ona zniknie zniknie też polska tożsamość, której nosicielami są często ludzie osobiście niewierzący.

Takie podstawy myślenia nie mają nic wspólnego z ISIS (a takie porównania, choćby w tekście Doroty Wellman też się już pojawiły). Nikt nie chce sprawdzać, czy ktoś ma brodę (choć ja akurat właśnie ją zapuszczam), ani karać kobiet za nieodpowiedni strój. Rozwiązania prawne, o których się dyskutuje dotyczą jedynie ochrony najsłabszych, których życie nie interesuje silniejszych. To zaś niewiele ma wspólnego z ISIS czy islamem, a jest raczej wyrazem głęboko zakorzenionego w tradycji zachodniej (także tej liberalnej), że chronić trzeba najsłabszych. Obecnie tymi najsłabszymi nie są ani kobiety, ani Żydzi, ani czarni, ale właśnie nienarodzeni. To im odbiera się godność, ich się poniża i ich masowo zabija. Prawo nie może na to, jeśli ma kierować się fundamentalną zasadą godności ludzkiej, pozwalać.

A że niestety państwo i politycy często w tej sprawie milczą, to wypowiadać się musi w tych sprawach Kościół. I dzięki Bogu, że to robi. Gdyby on milczał to nie tylko zabrakłoby głosu obrony najsłabszych, ale także on sam sprzeniewierzyłby się własnemu powołaniu, zapomniałby po co istnieje. Tak stało się w przypadku części wspólnot protestanckich, szczególnie tych, które powstały  w wyniku decyzji władców, którzy chcieli mieć spolegliwych hierarchów i posłuszne sobie wspólnoty, Kościoły państwowe. Kościół Szwecji czy Norwegii nie jest już w stanie sprzeciwić się w imię Ewangelii władzy, wspiera więc nie tylko in vitro czy antykoncepcję, ale także homoseksualizm i zabijanie nienarodzonych. Kościół Anglii, aby tylko nie narazić się władzy jest skłonny zaakceptować inne rodzaje zła. A Kościół Ludowy, by nie dyskryminować urzędników ze względu na wyznanie i światopogląd, dopuszcza do posługi pastorów ateistów (bo pastor to także urzędnik państwowy). I czasem można odnieść wrażenie, że takiego właśnie Kościoła – milczącego, nie sprzeciwiającego się i błogosławiącego każdą decyzję władzy – chcieliby politycy rządzący wciąż jeszcze Polską i ich medialni akolici. Tyle, że na szczęście Kościół katolicki, choć w poszczególnych krajach może zagrażać mu to niebezpieczeństwo, jako całość nie może pójść na takie ustępstwa. Budowanie Kościoła państwowego, nawet w umiarkowanej formie józefinizmu zawsze oznacza klęskę katolicyzmu, zdradę jego ideałów. Kościół musi być znakiem sprzeciwu. I w Polsce na szczęście nim jest. Biskupi mają odwagę mówić prawdę, głosić odważnie niewygodne prawdy i przypominać, co jest naszym powołaniem. I chwała im za to, że nie chcą budowania Kościoła państwowego, ale mają odwagę umacniać Kościół katolicki, a przy okazji uniemożliwiać zbudowanie państwa nihilistycznego, w którym nie ma miejsca dla wartości Ewangelii.

Tomasz P. Terlikowski