Dziecko dostaje wysokiej gorączki, zaczyna majaczyć i... pierwszą myślą jest zadzwonić na pogotowie lub do nocnej pomocy medycznej. Tam powinni pomóc. A jeśli uspokajają, zapewniają, że jest OK i sugerują, by obłożyć dziecko zimnymi kompresami, to zapewne mają rację. To przecież lekarze, oni się znają, są odpowiedzialni za zdrowie. Ile razy każdy z rodziców przeżył taką sytuację? Mnie zdarzyło się, i to całkiem niedawno. Uwierzyłem, obłożyłem kompresami, gorączka spadła. Ale po historii Dominiki zadaję sobie, tak jak zapewne każdy rodzic, pytanie, co by było gdyby tak się nie stało. I wracam myślami do tamtych rozmów, uświadamiając sobie, że nikt nie pytał mnie o szczegóły, że „badanie” ograniczyło się do rozmowy przez telefon i zbycia rodzica.

Nie chcę winić za to systemu, ani konkretnych lekarzy. Zapewne i jedno i drugie ma tu znaczenie. System, który skłania do odsyłania rodziców, żeby nie generować kosztów i świadomość, że w większości przypadków mamy do czynienia z rodzicielską paniką, a nie z realnym problemem. Lekarze najlepiej wiedzą, jak często karetka pędzi do pani, która zapewnia, że umiera, a potem informuje, że zabrakło jej recept i prosi o ich przepisanie. I w pewnym momencie lekarz albo pracownik pogotowia zaczyna traktować niemal każdego petenta, jako zło konieczne... I niestety to jest wpisane w system, w którym liczy się każdą złotówkę.

Ale są też, i co do tego nie mam wątpliwości, także głębsze, formacyjne powody takiej sytuacji. Medycyna, w pogoni za oszczędnościami, w kolejnych reformach, ale także w swoim technicznym, zrozumiałym, bo służącym jej rozwojowi wymiarze, powoli traci z oczu człowieka. Nie pacjenta, nie schorzenie, i nawet nie wiedzę, ale właśnie konkretnego człowieka. A przecież przez wieki to on był przedmiotem sztuki (bo medycyna była i jest przede wszystkim sztuką) medycznej. Jego dobro, a nie jakieś ogólnie pojęte zdrowie, i on sam, a nie jego organy były w centrum zainteresowań lekarskich. Teraz (a trzeba powiedzieć, że sporą winę za to ponosi Kartezjusz, który sprowadził ludzką cielesność do wymiaru maszyny) ten wymiar tracony jest z oczu. Ściśle wyliczone na wizytę minuty nie pozwalają nawet najwspanialszym lekarzom (a znam takich, i szczycę się ich przyjaźnią) na realizowanie tego wymiaru swojej pracy.

Gdzieś w technicyzacji, postępie medycyny, ale także profesjonalizacji czy liczeniu kosztów zaginęła świadomość, że zawód lekarza jest – jakby to górnolotnie nie brzmiało – powołaniem. Powołaniem do służby człowiekowi. Konkretnemu, spanikowanemu albo cynicznemu, który wykorzystuje system do swoich celów. Człowiekowi, który może – jeśli nie otrzyma pomocy – umrzeć, pozostawiając rodziców w żałobie. I mam wrażenie, że właśnie ten wymiar, czysto ludzki zawiódł najbardziej. Nie wymagam od lekarzy by każdy z nich był Majmonidesem, ale by każdy wiedział, że służy człowiekowi, a nie NFZ-owi czy systemowi. A wierzący muszą pamiętać, że służą też Bogu, i że przez Niego też będą rozliczeni z tego, co uczynili, a czego nie braciom swoim najmniejszym. Zadanie to, w naszym systemie opieki zdrowotnej, nie jest proste, bo NFZ i ministerstwo robią wiele, by ten wymiar sztuki lekarskiej ograniczyć do minimum. Bez powrotu jednak do niego takich historii, jak Dominiki będzie więcej, a nie mniej.

Tomasz P. Terlikowski