Marcin Jakimowicz: Siedzieliśmy na jednym z krakowskich osiedli (nieopodal VOO VOO grało koncert) i rozmawialiśmy. Był jedynym z rozmówców z książki „Radykalni”, który w czasie wywiadu… płakał. To nie była pogaduszka przy kawie. Raczej rozmowa na śmierć i życie. Zwłaszcza życie.


Stopa opowiadał i… ocierał łzy. A przecież ten facet uśmiechał się zawsze od ucha do ucha i rzucał jak z rękawa kawałami. Do końca życia zapamiętam tę opowieść:


„Problem polega na tym, jak człowiek stanie wobec świadomości obecności Pana Boga – mówił wówczas – czy opluje Go za to, co się stało, czy stanie przed Nim w zupełnej bezsilności, tak jak ja to zrobiłem, gdy urwał mi się cały świat, gdy moja żona zginęła w wypadku samochodowym. Skończyły się wszystkie moje pomysły na życie. Było po prostu tak, jakby ktoś wyłączył radio. Pustka, cisza, nic. Sam nie wiem, jak wtedy wstawałem rano, kładłem się wieczorem. Zero świadomości, otępienie, wielka wewnętrzna pustka. Dokładnie tak, jakby ktoś zamknął cię w pustej studni. To, co się stanie, jest zupełnie bez znaczenia. Cóż może mnie spotkać gorszego? Ta pustka, której doświadczyłem, była czymś takim, jakby człowiek biegł, nie gnał na koniu, ale biegł, biegł, biegł i nagle dotarł do ściany, która zamyka ślepą uliczkę. I już. Wszystko się skończyło. (…) Pan Bóg zorganizował to wszystko tak, że w kościele paulinów na ul. Długiej w Warszawie zaczęły się odbywać czuwania. I ja w swej bezsilności i niemocy, rzygając już swoimi czterema ścianami, powiedziałem znajomym: „Weźcie mnie ze sobą gdziekolwiek”. Bezwiednie zupełnie poszedłem tam i zaczęło się. W czasie Eucharystii cały mój świat stanął do góry nogami. Zauważyłem, że z ołtarza, który był dla mnie taką jasną plamą na tle tłumu, który tam siedział, spływała radość. Nie wiem, jak to opisać – raz w życiu miałem taką sytuację. To doświadczenie było takie, że z ołtarza powoli – tak jak spływa olej – spływała radość. Płynęła w niesamowitej ilości, przenikała mnie, a ja wciąż byłem zamknięty w swojej studni. Nagle doświadczyłem tego, że Ktoś zaczął tę studnię napełniać swą niesamowitą radością. Był to Jezus, Jezus Eucharystyczny. Przede wszystkim zdziwiło mnie to, że On w ogóle jest. I to nie gdzieś daleko w niebie, w postaci jakiejś energii, ale tu – konkretny Pan Bóg, Bóg, który żyje i któremu zależy na tym, abym był zbawiony”.

 

To było pierwsze zmartwychwstanie "Stopy". Kolejne bolesne doświadczenie przerobił na własnej skórze w ostatnich dniach. Znów poczuł się tak, jakby „ktoś wyłączył radio”. Setki razy bębnił na koncertach Armii w piosence: „Nie jestem stąd, tu mnie wrzucono pewnego dnia”. Wreszcie wrócił. Tego radia już nikt nie wyłączy.

 

Darek Malejonek: Piotrka znam od czasu zespołu „Kultura”. Odtąd graliśmy już razem, to był 1986 rok. To już ponad dwadzieścia lat. Moim zdaniem to był najlepszy perkusista w tym kraju. Najlepszy z najlepszych. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że jest ktoś inny, lepszy technicznie, ale on naprawdę miał to coś, co pozwalało mu zagrać niesamowicie. Miał dar od Pana Boga, który sprawiał, że to, co robił z bębnami, było po prostu wspaniałe.

 

Był też wspaniały jako człowiek. Zawsze był otwarty na innych, pomagał. To jest jedyny człowiek, którego znam, a który nie miał wrogów. Nie słyszałem, żeby ktoś powiedział o nim złe słowo. Piotrek to był dzielny wojownik, walczył do końca. Miał bardzo głęboką wiarę w Pana Boga.

 

Zawsze będzie w moim sercu. Aż do spotkania na drugim brzegu. 

 

Grzegorz Górny: „Stopę” znam od 1994 roku, tuż po tym, kiedy w bardzo krótkim czasie stracił dziecko, żonę i najlepszego przyjaciela. Znajdował się w stanie kompletnego rozbicia psychicznego i duchowego. W tym stanie beznadziei i rozpaczy trafił do kościoła ojców paulinów w Warszawie, przy ulicy Długiej. Tam zaczęła się jego przemiana duchowa, jego nawrócenie. Tamtą rozpacz zastąpiła nadzieja. Nadzieja, która dotyczyła także jego najbliższych, co do których wierzył, że spotkają się w niebie. Ale także nadzieja na ułożenie sobie życia w pewnym pokoju, w stanie pewnej duchowej stabilności.

 

Wtedy też, razem z innymi muzykami, m.in. z Darkiem Malejonkiem, wstąpił do wspólnoty neokatechumenalnej, a wkrótce potem został perkusistą zespołu 2 Tm 2,3. Ludzie patrzyli na niego, jak na takiego Hioba, który stracił wszystkich najbliższych. I tak jak w przypadku Hioba Bóg wynagradza za wierność, tak w przypadku „Stopy” nastąpiła odnowa jego życia. Poznał Kasię. Ślub, trójka dzieci, szczęśliwe małżeństwo.

 

Mimo że Piotrek zawsze był w zespole na drugim planie, taki trochę „wycofany”, nigdy nie robił z siebie gwiazdy, celebryty, to jednak był taką dobrą duszą kapeli. Tym, co się rzucało w oczy, to była właśnie taka wielka skromność „Stopy”, i taka wdzięczność. Bo on był Panu Bogu bardzo wdzięczny za to, czego doświadczył.

 

Dziewięć dni przed tym, jak trafił do szpitala, Piotrek wyznawał publicznie wiarę przed swoją wspólnotą. Mówił też, dlaczego wierzy, opowiadał o osobistym doświadczeniu Pana Boga. Wszyscy w kościele, którzy słyszeli to świadectwo życia Piotrka, byli bardzo poruszeni.

 

Potem były ostatnie święta Wielkanocne w jego życiu. Tak się złożyło, że na całonocnym czuwaniu siedzieliśmy obok siebie. Przez cały ten czas, kiedy spoglądałem na niego, jego żonę i dzieci, widziałem takie szczęśliwe małżeństwo, szczęśliwą rodzinę. Myślę, że skoro Pan Bóg zabrał go w tym momencie, kiedy on złożył publiczne wyznanie wiary i tuż po świętach Zmartwychwstania, to wierzę, że on już jest tam w niebie.

 

Jan Pospieszalski: Właśnie wychodzę z Mszy Świętej odprawionej w kościele ojców paulinów na Długiej, w najbliższej wspólnocie Piotrka, gdzie brał ślub, w której chrzczone były jego dzieci, w której po prostu żył. Odprawił ją o. Zbyszek, który udzielał mu ślubu i chrzcił jego dzieci.

 

Staramy się towarzyszyć jego najbliższym na ile to możliwe, rodzinie, żonie, trójce cudownych dzieci. Nie umiem powiedzieć o Piotrku nic sensownego, bo to jest tak, jakbym mówił o kimś z mojej rodziny – wiadomo, że to będą same dobre rzeczy. Byliśmy ze sobą bardzo zżyci, z Piotrkiem znałem się od 1987 roku, to była rzeczywiście przyjaźń, taka bardzo realna.

 

Wiele muzycznych wydarzeń, jakie przyszło mi tworzyć, było właśnie z nim. Czy to muzyka filmowa, kolędy, piosenki dla dzieci, czy granie przez jedenaście lat z zespołem Voo Voo. To dla mnie, ale i dla polskiej muzyki, wielka strata, a przy okazji takie wspólnotowe zobowiązanie dla przyjaciół, żeby otoczyć troską, miłością i opieką rodzinę Piotra, która została bez środków do życia, bez jedynego jej żywiciela. 


Rozmawiała Marta Brzezińska