Sprawa ochrony życia ludzkiego powróciła do debaty publicznej w naszym kraju kilka tygodni temu. I jak można się było spodziewać mocno podzieliła społeczeństwo. Obywatelski projekt ustawy zakazujący aborcji, który przygotowały wspólnie organizacje pro-life (m.in. Fundacja Pro – Prawo do życia, Centrum Wspierania Inicjatyw dla Życia i Rodziny oraz Instytut Ordo Iuris) budzi mieszane uczucia wśród polityków obozu rządzącego, ale także wśród biskupów.

Nikt nie powie o tym głośno, ale w Konferencji Episkopatu Polski nastąpił podział. Nie oznacza to, że część biskupów popiera prawo do aborcji. O tym, że tak nie jest świadczą choćby komunikaty KEP wzywające do pełnej prawnej ochrony życia. Ów podział dotyczy głównie metod, sposobów osiągnięcia tego celu. Część biskupów sprzyja inicjatywie i wcale tego nie ukrywa. Ale druga część podchodzi do działań społeczników z rezerwą, i są tacy hierarchowie, którzy wprost zabronili zbierania podpisów pod projektem na terenie swoich diecezji. Ba, informowali o tym proboszczów na specjalnych spotkaniach, a potem wysyłali także przypominające meile. Działacze Komitetu „Stop aborcji”” nieoficjalnie przyznają, że zbieranie podpisów idzie trudno. I choć zapewne wymagane 100 tys. będzie, to jednak słabo ta liczba będzie wyglądała jeśli zestawi się ją z innymi projektami w tej samej sprawie, które składano w poprzedniej kadencji Sejmu. Wtedy projekty zmian w prawie (dwukrotnie odrzucone głównie głosami Platformy) poparło po 400 tys. osób.

Dodatkowo inicjatywa podzieliła środowisko pro-life. Organizacje skupione w Polskiej Federacji Ruchów Obrony Życia zbierają podpisy nie pod projektem ustawy, ale pod apelem do parlamentarzystów „o prawo do życia dla każdego poczętego dziecka i ochronę macierzyństwa”. Mamy zatem sytuację, w której cel jest ten sam, ale metody prowadzące do jego osiągnięcia inne. Nic dziwnego, że dezorientacja pojawiła się także wśród tych, którzy opowiadają się za pełną ochroną życia.

Dlaczego tak się stało? Kto popełnił błędy? Odpowiedź na te pytania nie jest łatwa, bo sprawa – jak to zwykle bywa – nie jest prosta. I jak zwykle pojawia się w niej także wątek polityczny. Działacze „Stop aborcji” nie ukrywają, że projekt ustawy to test na prawdomówność Prawa i Sprawiedliwości. Podkreślają, że w poprzedniej kadencji parlamentu posłowie tej partii głosowali za ochroną życia. W kampanii wyborczej unikali wprawdzie tego tematu, ale obiecywali, że zajmą się każdym projektem obywatelskim. Mają rację. Tak bowiem było. Tyle tylko, że PiS z partii opozycyjnej stał się partią rządzącą i waży interes polityczny. A dziś – przy konflikcie wokół TK – otwieranie kolejnego frontu walki jest nieopłacalne. Może wręcz doprowadzić do eskalacji kryzysu, bo dostarczy paliwa do „wolnościowych” protestów KOD. Partia Jarosława Kaczyńskiego wolałaby na razie tematu nie podejmować. I mieliśmy już tego przykłady, gdy na jakiś czas zablokowano rejestrację komitetu. Za jakiś czas temat wróci i zapewne przejdzie przez pierwsze czytanie, ale potem utknie w sejmowych komisjach i być może nie wyjdzie z nich aż do końca kadencji.

Inna rzecz, że projekt zakłada natychmiastową likwidację trzech wyjątków, w których można aborcji dokonać (ciąża jako zagrożenie dla życia i zdrowia kobiety, ciąża w wyniku przestępstwa, ciężkie i nieodwracalne uszkodzenie płodu). Statystyki podają, że najwięcej zabiegów przerywania ciąży dotyczy tego ostatniego przypadku. Z kolei z badań opinii publicznej wynika, że Polacy nie akceptują abortowania dziecka niepełnosprawnego. Wydaje się zatem, że można było – podobnie jak przy poprzednich projektach – walczyć o wykreślenie tej przesłanki. Autorzy zmian poszli jednak na całość. Na dodatek proponują karalność kobiet, które aborcji dokonają. I nawet jeśli jeden z zapisów ustawy dopuszcza odstąpienie od wymierzenia kary, to wzbudziło to ogromne protesty – jak choćby ten w kościele św. Anny w Warszawie. To właśnie ten zapis stał się przyczyną, ale której środowiska proaborcyjne rozpętały wokół tematu piekło, posługując się przy tym kłamstwami i manipulacjami.

Przedstawiciele „Stop aborcji” zdają sobie chyba sprawę z tego, że już na starcie popełnili ogromne błędy i dziś próbują ratować sytuację. Przekonują, że ich propozycja w istocie zmierza do większej ochrony kobiety ciężarnej oraz dziecka. Nakłada bowiem na samorządy obowiązek zapewnienia odpowiedniej opieki kobietom w trudnej sytuacji materialnej, a także tym, których ciąże pochodzą z przestępstwa. Problem w tym, że te argumenty dziś się nie przebijają, nie znajdują podatnego gruntu. Zupełnie inaczej wyglądałoby to gdyby razem z projektem ustawy pojawił się konkretny program z odpowiednimi aktami wykonawczymi. A tego nie było. Dyskusja siłą rzeczy poszła w złą stronę.

Wydaje się, że stało się to o czym w adhortacji „Evangelii gaudium” kilka lat temu pisał papież Franciszek. Wśród czterech zasad życia społecznego wymienił on także taką: „rzeczywistość jest ważniejsza od idei”. Rzeczywistość i idea znajdują się w nieustannym napięciu. Rzeczywistość jest, a ideę się wypracowuje. W tym kontekście papież pisze, że zaangażowanie społeczne człowieka wymaga trudu: zrozumienia, cierpliwości, kompromisu i wytrwałości. Zauważa: „Są tacy politycy – a także przywódcy religijni – którzy zastanawiają się, dlaczego lud ich nie rozumie i za nimi nie idzie, skoro ich propozycje są tak logiczne i jasne. Prawdopodobnie dzieje się tak dlatego, że usadowili się w świecie czystych idei i sprowadzili politykę lub wiarę do retoryki. Inni zapomnieli o prostocie i ściągnęli z zewnątrz racjonalność obcą i niezrozumiałą dla ludzi”. Wydaje się, że temat prawnej ochrony życia nienarodzonych wymaga właśnie umiejętnego połączenia idei z rzeczywistością.

A rzeczywistość jest niestety taka, że od 1993 roku (wtedy uchwalono obowiązującą ustawę) tak naprawdę zaniedbano edukację społeczeństwa na temat ochrony życia. Zaniedbał ją Kościół – zadowolony z osiągniętego wtedy kompromisu. Zaniedbali ją także działacze pro-life, którzy w istocie pojawili się dopiero dekadę temu. I dziś połączenie idei z rzeczywistością będzie trudne. Choć, mimo błędów, trzeba próbować.

- Tomasz Krzyżak

Autor jest dziennikarzem i publicystą „Rzeczpospolitej”